Ostatnio pojawia się dużo głośnych produkcji, zarówno polskich, jak i zagranicznych, poruszających temat kościoła. W 2016 roku premierę miał mini serial „Młody papież”, któremu udało się zgromadzić grono fanów i cztery lata później doczekał się on kontynuacji pod tytułem „Nowy papież”, a i ta część ma nie być ostatnią, bowiem reżyser Paolo Sorrentino w jednym z wywiadów zdradził, że ma już pomysł na trzeci sezon. W 2018 roku całą Polską zatrząsnął „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, który oprócz licznych nagród i wyróżnień na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, wywołał sporo kontrowersji i był przez jakiś czas tematem nr 1, nie tylko dla krytyków filmowych czy miłośników kina, ale właściwie wszystkich Polaków. Wypowiadali się na jego temat nawet ci, co go nie oglądali. Nic więc dziwnego, że i w tym przypadku ma nastąpić kontynuacja. No i nadchodzi rok 2019, a wraz z nim - trzy kolejne pozycje. Najpierw „Dwóch papieży”- film nominowany do prestiżowych nagród w wielu kategoriach, później „Tylko nie mów nikomu” film dokumentalny Tomasza Sekielskiego, który wywołał jeszcze większe emocje niż „Kler” i w 2019 był najpopularniejszym polskim filmem w serwisie Youtube. Upływają niespełna cztery miesiące od publikacji Sekielskiego i pojawia się „Boże Ciało” Jana Komasy i znowu jest „szał”.
Film ten
otrzymał dziesięć nagród na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni,
jedenaście Orłów - spośród piętnastu nominacji (ustanawiając w ten sposób nowy
rekord w liczbie zdobytych statuetek przyznawanych przez Polską Akademię
Filmową) oraz nominację do Oscara w kategorii „Najlepszy film międzynarodowy”.
„Boże Ciało”, tak jak wcześniej wymieniane przeze mnie filmy spotyka się z
bardzo dobrymi ocenami. Jednak różnicą pomiędzy „Corpus Christi”, a „Klerem”
czy „Tylko nie mów nikomu” jest fakt, że aprobowany jest również przez
prawicowe media, które delikatnie mówiąc, wypowiadały się dość niepochlebnie na
temat pozostałych dwóch pozycji. Dlaczego tak się stało? - wyjaśnienia zacznę
od odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule mojej recenzji – czy „Boże Ciało” to
kolejny film o kościele? Otóż i tak, i nie.
Większość wydarzeń w filmie, w większy lub mniejszy sposób związana jest z
religią. Jednak koncentruje się głównie na ludziach, na szukaniu siebie. W
odróżnieniu do poprzedników nie krytykuje on kościoła jako instytucji w sposób
bezpośredni, a pokazuje bardziej hipokryzję wiernych. Oglądając ten film,
nasuwa się wniosek, że im bliżej ktoś siedzi ołtarza, tym dalej siedzi od Boga.
Głównym bohaterem filmu jest dwudziestoletni Daniel, który właśnie zostaje
warunkowo zwolniony z zakładu poprawczego i udaje się na drugi koniec Polski,
żeby pracować w stolarni. Jednak jego podróż zostaje przerwana już na początku,
ponieważ motywowany swoimi marzeniami o dostaniu się do seminarium, wchodzi do
kościoła, w którym zostaje wzięty za świeżo-upieczonego księdza odbywającego
personalną pielgrzymkę. Proboszcz lokalnej parafii, mając sprawę do
załatwienia, prosi, by ten zastąpił go na kilka
dni i wyjeżdża. Brzmi to trochę jak scenariusz lekkiej i pełnej absurdów
komedii, jednak film jest zadziwiająco poważny i co ciekawe, inspirowany
wydarzeniami prawdziwymi. Mimo to znajdziemy w nim również zabawne momenty,
które kontrastują z przedstawionymi na filmie strachem, złością, rozpaczą i
rozczarowaniem. Chociaż mnie się dwa czy trzy razy udało roześmiać, to nie będę
bardzo zdziwiony, jeżeli czyjeś poczucie humoru zostanie stłamszone
stresującymi sytuacjami czy negatywnymi uczuciami przedstawionymi na filmie,
bowiem są one odegrane pierwszorzędnie. Bartosz Bielenia wcielając się w rolę
Daniela, zaliczył występ idealny. Udało mu się stworzyć postać wyrazistą, lecz
jednocześnie naturalną, co nie jest łatwym zadaniem i wielu aktorom się nie
udaję, bowiem są, albo za bardzo przerysowani (co nie jest złe, ale nie
pasowałoby do założeń tego filmu), albo zbyt prywatni, niesceniczni - po prostu
nijacy. On jest perfekcyjnie wyważony. Robi show, ale jest przy tym wiarygodny.
Szczególnie dużo można wyczytać z jego twarzy. Patrząc na nią, bez trudu można
odgadnąć jego myśli i w precyzyjny sposób zdefiniować uczucia mu towarzyszące.
To, że młody aktor włożył tyle swoich prawdziwych uczuć w grę aktorską,
sprawia, że postać z tak niecodzienną historią wydaje się bardzo prawdopodobna
i przede wszystkim ludzka, ale wciąż nadzwyczajna. Daniel bez wątpienia jest
postacią niezwykłą, bo w przeciągu kilku dni, bez zdanej matury nauczył ludzi
więcej, niż często, wykształceni księża z ponad dwudziestoletnią praktyką,
nauczyć potrafią.
Jednak nie
tylko Bartosz Bielenia zasługuje na pochwałę. Cała obsada jest świetna.
Postacie drugoplanowe i trzecioplanowe są właściwie wyjęte z życia. Mam tutaj
na myśli, szczególnie całą miejsko-wiejską wspólnotę kościoła. Odnoszę wrażenie, że została ona wprost
wyrwana z mojego otoczenia.
Gratulacje
dla aktorów, ale obraz nie byłby tak naturalny, gdyby nie to, że Mateusz
Pacewicz napisał bardzo intuicyjne, wiarygodne dialogi. Język jest prosty,
bezpośredni i aktualny. Przez co wypowiedzi są dynamiczne i na temat,
pozbawione zbędnej „paplaniny”. Mimo to, nie każdemu będzie się to podobało, bo
znam takie osoby, dla których wulgarne słownictwo, od razu
przekreśla film, a „Boże Ciało” wręcz obfituje w niecenzuralne określenia. Ja
mam natomiast odmienny pogląd na ten temat. Moim zdaniem, poprawnie zastosowane
wulgaryzmy są nośnikiem emocji i w ustach aktora wyrażają znacznie więcej niż
poetyckie porównania czy metafory, które na ekranie wyglądają, jakby były
parodią prawdziwych uczuć.
Powszechna
jest opinia, że „Boże Ciało” jest najdojrzalszą jak dotąd produkcją Jana
Komasy. Myślę, że i ja mogę się z czystym sumieniem pod tą tezą podpisać. Sceny
są sensowne i przekonywujące, a ponadto niepozbawione pierwiastka twórczego.
Początek jest trochę poszatkowany. Bohater właściwie teleportuje się z miejsca
w miejsce. Jednak osobiście uważam to bardziej za plus niż minus. Dynamizuje to
akcję, wymusza na nas skupienie i pokazuje prędkość życia, czy brak kontroli bohatera.
Podsumowując,
uważam „Boże Ciało” za film wart obejrzenia. Utrzymany jest w otwartej
kompozycji i nie daje gotowych odpowiedzi. Przeważnie projekcje związane z
religią satysfakcjonują tylko jedną z grup, a drugą grupę odstraszają czy nawet
oburzają, bowiem, albo film jest cukierkowy i narzuca „jedyny słuszny”
światopogląd, albo wywołuje liczne kontrowersje i traktowany jest jako
obrazoburczy czy skandaliczny. Z zadowoleniem stwierdzam, że dzieło Komasy nie
jest naiwną „papką” o tym, że wiara i cnota jest najważniejsza, a Bóg jest
wszechmogący. Z ulgą może odetchnąć też, część duchownych, która po „Klerze” i
„Tylko nie mów nikomu” spodziewała się pewnie najgorszego. Tak więc, film w
pewnym sensie pogodził obie strony barykady, co się zwykle nie zdarza. Myślę,
że może się spodobać osobom głęboko wierzącym, jak i ateistom. Niezadowolone
będą jedynie osoby nietolerujące kompromisów.
Ł. T.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz