„Kotka na
gorącym blaszanym dachu” to znany dramat Tennesseego Williamsa, wielokrotnie
już wystawiany na scenie, a nawet ekranizowany, jednak zawsze we wzorcowo
realistycznej konwencji. „Kotka…” Dariusza Starczewskiego mieści się gdzieś na
pograniczu snu i jawy, będąc nowatorską wersją samej siebie. I tu rodzi się
zasadnicze pytanie, czyli czy można całkowicie zmienić kierunek wystawiania
bardzo znanej sztuki jednego z najwybitniejszych dramatopisarzy w USA i zrobić
to dobrze? Okazuje się, że jak najbardziej.
„Kotka…”
to wieczór z życia pewnej rodziny- jak się
okazuje, mającej swoje tajemnice i problemy. Swoje sześćdziesiąte piąte
urodziny obchodzi Duży Tata – niewyobrażalnie bogaty właściciel plantacji. Cała
rodzina jest obecna – syn Gooper, czyli prawnik wraz ze złośliwą żoną Mae oraz
dziećmi (piątką, a szóste jest w drodze), drugi syn Brick z żoną Maggie oraz
oczywiście Duża Mama, żona Dużego Taty. W trakcie tego jednego wieczoru
wychodzą na jaw rodzinne skandale, skrywane skrzętnie tajemnice i – co
najważniejsze – prawda o nich samych.
Pierwszy
akt to rozległy i złożony dialog między Brickiem, byłym piłkarzem, obecnie
alkoholikiem w sile nałogu a jego żoną Margaret (Maggie), czyli tytułową kotką.
Duet Magdaleny Walach i Kosmy Szymana zasługuje przede wszystkim na pochwałę
jego żeńskiej strony – aktorka jest powabna, seksowna i roznamiętniona, a kiedy
trzeba w mgnieniu oka staje się załamana i zraniona. Rola Kosmy Szymana tak
naprawdę nie pozwoliła mu się wykazać na scenie, jego postać głównie odpowiada
półsłówkami lub sięga po kolejną szklankę z wyimaginowanym drinkiem. Jednak
trzeba przyznać, że gadulstwo kotki oraz mrukliwość Bricka bardzo dobrze się
uzupełniają i grają na scenie jak należy.
Świetnie jest tu ukazana ich niezdrowa relacja, w której Brick jest
nieczuły i obojętny wobec żony, a ta mimo wszystko dalej go kocha, nie chce nawet
myśleć o odejściu od niego. Kolejnym plusem był tu też niepominięty (jak w
ekranizacji) wątek homoseksualny, dzięki któremu relacja małżeństwa stała się
jeszcze bardziej skomplikowana i głębsza. Inaczej to ma się w akcie drugim, gdy
na scenie zamiast Maggie pojawia się głowa rodziny – Duży Tata, grany przez
Pawła Sanakiewicza, który uważa (słowo klucz), że jest zupełnie zdrowy po
ciężkiej chorobie. Zaczyna się kolejny długi dialog, a właściwie monolog, lecz
tym razem między ojcem i synem. Sanakiewicz jest tu absolutnie znakomity, gra
niesamowicie ekspresywnie, ma łatwość w wyrażaniu głębszych emocji. Jego postać
opowiada tutaj historię swojego życia, chce też odwieść syna od nałogu. W końcu
wychodzi na jaw największa tajemnica – rzekome zdrowie Dużego Taty było
kłamstwem. Właśnie wtedy, gdy kończy się drugi, a zaczyna trzeci akt- Duży Tata
schodzi ze sceny i już się nie pojawia. Tym razem obecna jest cała rodzina,
kiedy to wszyscy wspominają wydarzenia wieczoru, ujawnia się fałszywość i
dwulicowość niektórych jej członków. Epilog jest już tylko krótkim dialogiem
Bricka i Maggie, która wciąż ma nadzieję na ponowne zakwitnięcie miłości
pomiędzy nią a mężem. Ten zbywa jej zapewnienia miłości i oddania, odpowiadając
krótkim „Czy to nie byłoby zabawne, gdyby
to była prawda?”, tym samym powtarzając wcześniejsze słowa ojca do swojej
żony – mimo, że obaj się różnią, pokazuje to jak bardzo są do siebie podobni pod
niektórymi względami, bardziej niż by tego chcieli.
„Kotka…” Starczewskiego to także Kotka inna
niż wszystkie, bo niby to kot, ale jednak na cztery łapy nie spada, tylko lata
gdzieś w kosmicznej przestrzeni − Starczewski, choć w swoim spektaklu zawiera
oryginalną fabułę z dzieła Williamsa, operuje umownością, metaforami, symboliką.
Scenografia przygotowana przez Urszulę Czernicką jest surowa i zimna, budzi w
widzu dziwne uczucie niepokoju, które tylko potęguje psychodeliczna muzyka
Mateusza Kobiałki, a wszystko to jeszcze bardziej uwydatnia pewna istotna część
spektaklu – gdy rozgrywają się dialogi między głównymi bohaterami, reszta
obsady w większym czy mniejszym składzie stanowi dla nich tło. Nie są oni
widoczni ani słyszalni dla rozmawiających postaci, jednak wciąż są obecni.
Czasami tylko stoją nieruchomo i patrzą w jeden punkt, niekiedy powtarzają
cyklicznie swoje czynności. Jest to nic innego jak ukłon reżysera w stronę
didaskaliów (wskazówki pisarza dla wystawiających dramat). Starczewski bardzo
mocno opiera na nich swój spektakl, skupia się na jak najlepszym pokazaniu na
scenie psychologicznego aspektu tej sztuki.
Ciekawym
zabiegiem jest to, że reżysera nie tak do końca obchodzi historia rozgrywająca
się na scenie. Jest dla niego bardzo ważna, stanowi główną oś w sztuce, ale
mimo wszystko miejscami schodzi na dalszy plan, właśnie przez didaskalia, które
mówią więcej niż tylko w tekście głównym, gdzie mamy jedynie historię pewnej
rodziny. Jest to świetnie posunięcie, ponieważ film nie zawsze może sobie
pozwolić na takie zabiegi, w przeciwieństwie do teatru, który wydaje się być
tworem bardziej do tego przeznaczonym. Tekst poboczny zawiera przeżycia psychologiczne
Margaret (można doszukiwać się jej obrzydzenia do reszty rodziny, nieufności,
strachu), które dodają sztuce głębszego znaczenia, przekazują nam po prostu
więcej.
„Kotka na
gorącym blaszanym dachu” Starczewskiego to naprawdę nietypowa wersja tej sztuki
– mówi się, że taka jakiej by chciał Tennessee Williams. Im dłużej chce się o
niej piać, tym bardziej wymyka się jakimkolwiek schematom recenzenckim – bo to jedna
z tych sztuk, nieulegających kategoryzowaniu, jedna z tych, która nie
pozostawia tylko łez wzruszenia czy śmiechu, czy nawet poczucia zobaczenia
czegoś dobrego. Jedna z tych, które zostają w nas odrobinę dłużej niż inne,
skłaniająca do pewnej refleksji i przemyśleń.
E. B.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz