Niedawno wraz z moimi rówieśnikami miałam okazję zobaczyć słynne „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego wystawione na deskach Krakowskiego Teatru Scena „STU”. Wiadomym było, iż spektakl będzie unowocześniony między innymi poprzez zastosowanie ciekawych efektów specjalnych oraz nietypowej oprawy muzycznej. W moim odczuciu oba te czynniki znacząco wpłynęły na poziom percepcji sztuki teatralnej okresu fin de siècle.
Oglądając przedstawienie, w ogóle nie czułam, że
oglądam spektakl na podstawie młodopolskiego dramatu. Wydawał się być on odskocznią
od klimatu, w jakim zostały przedstawione autentyczne wydarzenia. Dzięki doskonałej oprawie
muzycznej można było poczuć atmosferę polskiego wiejskiego wesela, zaś muzyka
świetnie dodawała dramatyzmu niektórym scenom. Efekty specjalne wraz z muzycznym
brzmieniem stwarzały niesamowitą iluzję, choćby zjawisk pogodowych, takich jak np.
efekt burzy czy padającego deszczu. Mówiąc
wprost, poczułam się, jakbym sama była na tym magicznym weselisku inteligenta i
chłopki. Dodatkowo z obu stron nad rzędami siedzeń umieszczono spore ekrany, na
których mogliśmy podziwiać obrazy związane z wydarzeniami w utworze. Zobaczyliśmy
między innymi słynnego „Stańczyka” Jana Matejki - jeden z ważniejszych
symboli tegoż dzieła. Sporym zaskoczeniem była dla mnie także sama scena, która
wydawała się być niezwykle mała. Zastanawiałam się nawet, czy jestem w stanie
wyobrazić sobie, iż to właśnie na niej zobaczymy literacką wizję polskiego społeczeństwa
przełomu XIX i XX wieku. A jednak! Jednakowoż rozmiar sceny w żaden sposób nie
wpłynął na odbiór sztuki, wręcz przeciwnie, pozwolił mi dokładniej zobaczyć szczegóły,
jak np. rekwizyty, którymi posługiwali się odtwórcy, a także detale misternie
przygotowanej scenografii. Nie zawiodła również fantastyczna gra aktorska. Aktorzy
dzięki pięknym strojom z epoki wyglądali jak żywcem wyjęci z bronowickiej chaty,
a przy tym grali dynamicznie, żywiołowo, niesamowicie emocjonalnie. W ogóle nie
pozwolili, aby uwaga widzów była choćby przez chwilę skupiona na czymkolwiek
innym niż scena. Jednakże największe wrażenie zrobiła na mnie rola Poety - aktor
wcielający się w tego bohatera perfekcyjnie zaprezentował sztuczność i brak
autentyczności postaci wykreowanej na kartach dramatu Wyspiańskiego. Raz po raz
udowadniał, że jego bohater, mimo bycia artystą, który ma opiewać w swych
utworach wielkość narodu, jest tak naprawdę wewnętrznie martwy i pozbawiony
szczerości uczuć. Zgodnie z teorią Konstantego Stanisławskiego aktor ten „nie
odgrywał roli”, ale „wczuł się” w postać, „stał się” nią. Tak, to prawdziwe
aktorskie mistrzostwo!
Ten niesamowity spektakl ukazał nam znaną szkolną lekturę
w zupełnie nowej - mistrzowskiej - odsłonie. Czy jest godny polecenia? Odpowiedź
nasuwa się sama.
K. S.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz