W czwartek 21 grudnia 2023 roku
na scenie Opery Krakowskiej miałam okazję obejrzeć wyreżyserowaną przez
Waldemara Zawodzińskiego „Madame Butterfly”.
Jest to opera w trzech aktach Giacoma Pucciniego z 1904 roku, stworzona na podstawie noweli o tym samym tytule autorstwa amerykańskiego prawnika i pisarza - Johna Luthera Longa. W rolach głównych wystąpili utalentowani polscy śpiewacy. Tytułową bohaterkę zagrała Iwona Socha, porucznika Pinkertona – Tomasz Kuk, a w postać Suzuki wcieliła się Monika Ledzion-Porczyńska.
Opera przedstawia przede
wszystkim historię miłości piętnastoletniej gejszy Cio-Cio-San, czyli właśnie
Madame Butterfly, do porucznika marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych –
Benjamina Franklina Pinkertona - i jej poświęcenia dla ukochanego. Pomimo tego,
że za przyjęcie chrześcijaństwa – religii amerykańskiej, rodzina się od niej
odwróciła, bohaterka pozostawała lojalna wobec męża. Jej wiara w przyszłość
tego związku nie gasła, nawet wtedy, gdy porucznik opuścił ją na wiele lat. Ta
miłość nie miała jednak szans na happy end. Mimo że sama fabuła nie wpisuje się
w interesującą mnie tematykę, to nawiązania do pięknej kultury Japonii i
wspaniale przedstawione tło historyczne, wynagradzają małe mankamenty.
Odebranie całego przesłania przez
widzów zależy w dużej mierze od doświadczenia i umiejętności śpiewaków. W
„Madame Butterfly” pojawiło się kilkanaście znakomitych nazwisk ze świata opery.
Niestety, w niektórych momentach nie odczuwałam do końca emocji, które według
mnie powinien wyrazić Tomasz Kuk odgrywający rolę porucznika Pinkertona. Moim
zdaniem emocje, które malowały się na jego twarzy w kilku scenach nie były przekonujące.
Szczególnie, gdy porównamy je do gry innych śpiewaków. Z kolei postać Suzuki, która,
mimo iż - jako służąca - nie była tutaj główną bohaterką, z całą pewnością na
długo pozostanie w mojej pamięci. Zachwycała gestykulacją, a także sposobem
poruszania się po scenie. Na szczególną uwagę zasługuje jednak mistrzowskie przedstawienie
Madame Butterfly przez Iwonę Sochę. Doskonale potrafiła ona dopasować do swojej
roli mimikę, gesty oraz ruch sceniczny. Wspaniale ukazywała emocje bohaterki,
radość i wątpliwości, chwile nadziei oraz zniecierpliwienie długą nieobecnością
męża. Najbardziej jednak urzekło mnie realistycznie odegrane przez nią
cierpienie. Słowa były tutaj jedynie dodatkiem, gdyż do wyrażenia wielkiego
bólu wystarczył jej wyraz twarzy.
Mówiąc o ruchu scenicznym, warto
też wspomnieć o tańcu. Ten, dopasowany do nastroju danej sceny, również
wzbudzał wielki zachwyt. Niesamowite były tancerki wprowadzające na scenę w
pierwszym akcie Madame Butterfly. Zwróciły na siebie uwagę nie tylko
synchronizacją, ale i lekkością, delikatnością ruchów.
Tym, co przemówiło do mnie w
sposób szczególny, była muzyka. Nie zagłuszała ona, a jedynie znakomicie uzupełniała
śpiew i taniec. Przez cały czas wzmacniała odczucia widzów. Orkiestra Opery
Krakowskiej na czele z dyrygentem Marcinem Nałęczem-Niesiołowskim potrafiła
wspaniale oddać nastrój – zarówno sceny radosne, jak i dramatyczne. Pojawiały
się melodie szybkie, te wolniejsze, wesołe i smutne, pełne wyczekiwania, a
między nimi zarówno zaskakujące, jak i płynne przejścia.
To jednak jeszcze nie wszystko –
nie można w końcu zapomnieć o interesującej scenografii, oświetleniu oraz
zachwycających kostiumach. Tło dla wydarzeń na scenie charakteryzowało się
minimalizmem, pewną prostotą, co doskonale oddawało atmosferę czasów, w których
rozgrywa się akcja opery, czyli początek XX wieku, a zwłaszcza opisywane miejsca
– japońskie Nagasaki. Pomysłowo wykorzystano możliwości techniczne sceny, w tym
przesuwające się ściany i platformy oraz unoszące się podłogi. Stonowane barwy
akcentowały istotne elementy sztuki, kultury, wierzeń i roślinności tego
azjatyckiego kraju. W ich eksponowaniu pomagało także światło wskazujące na
najważniejsze w danym momencie miejsca sceny oraz śpiewaków. Duże wrażenie
wywarły na mnie unoszące się nad sceną lampiony, oświetlane stopniowo i
unoszone w górę jako symbol ulatującej nadziei, powolnego tracenia wiary.
Powszechnie znana i podziwiana tradycja Japonii zobowiązała także autorkę
kostiumów. Maria Balcerek zaprojektowała niesamowite suknie. Zachwycały
zwłaszcza te lekkie i zwiewne stroje Japonek tańczących przed pierwszym
zaprezentowaniem publiczności głównej bohaterki. Jednak i sama Madame Butterfly
wyglądała wspaniale. W I akcie pojawiła się owinięta w piękny malinowy materiał,
z którego dopiero po chwili została odwinięta, niczym motyl opuszczający kokon.
„Madame Butterfly” przedstawiona
w Operze Krakowskiej na długo pozostanie w mojej pamięci. Zachwyciła mnie, tak
jak i widownię siedzącą przez cały czas w ciszy oraz skupieniu, która na koniec
nagrodziła śpiewaków, tancerzy i orkiestrę długimi, hucznymi oklaskami. Uważam,
że mimo kilku małych niedociągnięć opera jest w pełni warta poświęcenia trzech
godzin na jej obejrzenie. Wrażenia są naprawdę niesamowite, ale o tym trzeba
już przekonać się samemu.
Z. L.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz