poniedziałek, 3 czerwca 2024

Arcydzieło Szekspira na deskach Teatru STU

 

„Być albo nie być” – to fraza, która obecnie jest nieodłącznym elementem kultury masowej, wykorzystywanym między innymi w filmach, piosenkach, tekstach satyrycznych i publicystycznych czy codziennych rozmowach. Pierwotnie pojawiła się jednak w „Hamlecie”. I to właśnie tę tragedią autorstwa Williama Shakespeare’a miałam okazję obejrzeć w czwartek 25 kwietnia 2024 roku na deskach Teatru STU.

„Hamlet” to stworzony na przełomie XVI i XVII wieku dramat w trzech aktach. Stał się on jednym z najpowszechniej znanych i najczęściej pokazywanych spektakli na całym świecie. To utrudnia jednak zadanie kolejnym reżyserom, którzy muszą wciągnąć w historię duńskiego księcia widzów. Czy udało się to wspomnianemu wcześniej krakowskiemu teatrowi? Na to pytanie postaram się już wkrótce odpowiedzieć, ale najpierw kilka istotnych informacji o przedstawieniu. „Hamlet”, którego ja widziałam, został wyreżyserowany przez Krzysztofa Jasińskiego. W rolę tytułowego bohatera wcielił się Norbert Panert. Postać jego matki, Gertrudy, zagrała Beata Rybotycka, a króla Klaudiusza – Robert Koszucki.

Tragedia ta jest historią młodego i wrażliwego duńskiego księcia. Kiedy duch jego niedawno zmarłego ojca – króla Danii – wyjawia mu prawdę o swojej śmierci, Hamlet musi wykonać stojące przed nim zadanie, a tym samym spełnić złożoną obietnicę. Nie jest to jednak łatwe. Pod pozorami obłędu planuje zemstę na zabójcy ojca, a równocześnie musi zmierzyć się z ponownym zamążpójściem matki oraz dawną miłością do pięknej Ofelii.

Muszę przyznać, że przez rozpoczęciem spektaklu byłam negatywnie nastawiona do samej fabuły – nie jestem fanką poważnych tragedii sprzed kilku wieków. Mimo tego zainteresowała mnie opowieść przedstawiana przez aktorów, co najlepiej świadczy o kunszcie ich gry. Norbert Panert wspaniale sprawdził się w roli Hamleta, oddając jego zmieniające się emocje. Na jego twarzy przeplatały się bezradność i wrażliwość, powaga i obłęd, cierpienie i gniew. Tak złożona postać daje aktorowi możliwość pokazania wachlarza emocji, a Panert szansę tę bez wątpienia wykorzystał. Robert Koszucki z kolei świetnie przedstawił poważnego Klaudiusza, na którym ciążyło brzemię mordercy. Mnie jednak w pamięć szczególnie zapadły dwie role – królowej Gertrudy i Ofelii. Ta pierwsza, zagrana przez Beatę Rybotycką, nie pojawiła się w wielu scenach, a i w tych niewiele mówiła. Mimo tego od początku biła od niej powaga władczyni, która w scenie rozmowy z synem przeobraziła się w wielkie cierpienie, a jej wyjątkowo intensywne emocje porywały widza w świat jej uczuć. W rolę Ofelii wcieliła się natomiast Alicja Wojnowska. Aktorka mistrzowsko wręcz pokazała szaleństwo młodej dziewczyny, która właśnie straciła swojego ojca zamordowanego przez Hamleta.

Mówiąc o postaci Ofelii, muszę też wspomnieć o roli muzyki i tańca w przedstawieniu. Choć nie było ich za dużo, te dwa elementy doskonale akcentowały wydarzenie rozgrywające się na scenie oraz emocje bohaterów. Gwałtowne ruchy Alicji Wojnowskiej połączone z muzyką stworzoną i dobraną przez Janusza Grzywacza sprawiały niesamowite wrażenie szaleństwa. Jestem przekonana, że będzie to jedna z tych scen, które pozostaną w mojej pamięci na dłużej. Adekwatna do sytuacji melodia podkreśliła także samobójczą śmierć bohaterki.

Na uwagę zasługuje również interakcja między aktorami a odbiorcami. Umożliwiła to zapewne budowa sali teatralnej. Sama scena nie jest zbyt duża, a rzędy foteli ułożone są z jej trzech stron. Aktorzy przechodzili często tuż obok widowni. Ofelia w chwilach szaleństwa przebiegała między fotelami i wspinała się na kolejne rzędy w części przeznaczonej dla publiczności lub rozdawała wybranym widzom kwiaty. Taki podział przestrzeni umożliwił również obserwatorom bycie częścią spektaklu, na przykład reakcję na nawoływanie do oklaskiwania Klaudiusza.

Elementem, który trochę mnie zawiódł, były z pewnością kostiumy męskich bohaterów. Miałam wrażenie, iż nie do końca oddawały one realia przedstawianych czasów, a do tego były monotonne – niemal takie same w przypadku każdego aktora. Całkiem odmienną opinię mam jednak na temat strojów kobiet. Jagna Janicka i Anna Czyż zaprojektowały dla Gertrudy oraz Ofelii piękne kostiumy. Stonowana, fioletowa kreacja tej pierwszej podkreślała jej znaczenie i potęgę. Z kolei Ofelia na początku ubrała białą, zwiewną sukienkę akcentującą jej delikatność i niewinność, aby następnie zachwycić mnie rozłożystą suknią w różnych odcieniach błękitu.

Wyjątkowość spektaklu bez wątpienia zapewniły również oświetlenie, efekty specjalne i rozwiązania sceniczne. W klimat tragedii od pierwszej chwili wprowadzały grzmoty i błyskawice, a także odgłos padającego intensywnie deszczu, który, jak się później okazało, był efektem prawdziwej wody trafiającej do płytkiego basenu znajdującego się na środku sceny i wykorzystywanego w kilku istotnych momentach. To właśnie przy wodzie pokazał się duch zmarłego króla, to tam modlili się bohaterowie, a Ofelia popełniła samobójstwo, po którym znad wody zaczęła unosić się mgła. W chwilach, kiedy basen nie był jednak potrzebny, zakrywała go podnoszona i opuszczana scena. Scenografia charakteryzowała się prostotą i symbolicznością, ale te najważniejsze elementy, na przykład pozostawiony przez Ofelię na scenie modlitewnik, podkreślane były przez padające na nie światło. Oświetlenie odgrywało istotną rolę, wskazując także na twarze mówiących bohaterów lub tworząc półmrok, który podkreślał dramatyczną atmosferę.

„Hamlet” w Teatrze STU to spektakl dopracowany do ostatniego szczegółu. Wizja reżysera, muzyka, sceniczne rozwiązania i świetna gra aktorska tworzą w nim niesamowite połączenie. Mimo dość długiego czasu trwania przedstawienia, bo aż czterech godzin, oraz długich monologów bohaterów, ani przez chwilę się nie nudziłam. Nie bez powodu „Hamlet” jest uznawany za arcydzieło teatru elżbietańskiego, a w wydaniu krakowskiego teatru jest to prawdziwy majstersztyk.

                                                                                        Z. L.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz