Starałem
się. Naprawdę się starałem. Próbowałem ze wszystkich sił. Przeszukiwałem
Internet, czytałem, pytałem, słuchałem, najwidoczniej z marnym skutkiem. Ja
wiem, że te filmy do łatwych nie należą. To nie są jakieś podrzędne komedie czy
opery mydlane za dwa grosze. To poważne kino opracowane przez wielkiego
człowieka, który własnymi siłami starał się jednocześnie wysławić i wyśmiać odbiorcę
wszystkich próśb.
Znanym faktem jest, że często pogrywał sobie z widzem,
trzymał go w niepewności aż do końca, zakrywał pewne wątki, pozostawiał
niedomówienia. Jednak, nawet gdy odkryłem już, o co tak właściwie chodzi i
dlaczego tak właśnie jest, to wciąż nie potrafię odnaleźć w tym większego
sensu. Kieślowski był wybitny, tego nie można mu odmówić. Miał podziw i posłuch
wśród tysięcy. Na temat jego sztuki powstało wiele różnych prac i książek.
Wszystkie one starają się tłumaczyć jego geniusz. I ja nie mam zamiaru mu tego
geniuszu odbierać. Ba, to przez niego jestem teraz w tej intelektualnej kropce.
Muszę jednak stwierdzić, że subiektywnie nie mogę zgodzić się z
przeświadczeniem, że każdy jego film był dopracowaną częścią całości.
Oficjalnie witam i zapraszam na recenzje ze spojlerami „Dekalogu IX”, któremu
nie potrafię za nic wybaczyć tego, co mi zrobił.
Nie
było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Kieślowskiego. Kilka „Dekalogów”
miałem już za sobą. Każdy z nich wywarł na mnie pozytywne wrażenie. Dobra gra
aktorska, wciągające zabiegi fabularne, wiarygodny scenariusz i postacie. Warto
tutaj nadmienić też wagę, jaką autor przykładał do realizmu bohaterów. Starał
się sprawić, żeby widz wierzył w jednostkę, żeby miał przeświadczenie, że on też może takim być. Zawsze to
działało jak dobrze naoliwiona maszyna. Nic nie zgrzytało, żaden trybik się nie
blokował, para uchodziła tam, gdzie miała. Krótko mówiąc, oglądało się to
dobrze. Jednak, gdy trafiłem na „Dekalog IX”, moja wiara w autora została
poddana ogromnej próbie.
Historia opowiada o małżeństwie – on, niemłody już neurochirurg, który odkrywa, że jest
impotentem – ona „kochająca” żona, która kocha męża i nie chce od niego
odchodzić. Stwierdza ona nawet, że „miłość tak naprawdę jest ulokowana w sercu,
a nie między nogami”. Co ciekawe, cały film krąży później wokół jej romansu z
młodym nauczycielem fizyki, dodam, że był to romans ściśle fizyczny. Gra
aktorska, tak, jak to u Kieślowskiego, jest na wysokim poziomie. Aktorzy są
prawdziwi w swoich intencjach, a realizm ich postaci jest jak najbardziej
zachowany. Piotr Machalica w roli Romana czy Ewa Błaszczyk w roli Hanny, to
kawałek naprawdę soczystych postaci, których emocje aż biją z ekranu.
Muzyka,
choć nie towarzyszy nam przez cały czas, to subtelnie o sobie raz na kilka
minut o sobie przypomni i nada całości dużo bardziej przygnębiającego klimatu,
co w przypadku tematyki wychodzi na duży plus.
Scenografia i kostiumy są jak najbardziej na miejscu. Widzimy w nich
odbicie ówczesnych czasów, przełomu lat 80. i 90.
Jak na razie wszystko
pochwaliłem, no to gdzie się niby kryje ta „ogromna próba”? Diabeł tkwi, tym
razem nie w szczególe, a w scenariuszu i fabule filmu. Treść 9. przykazania
mówi jasno „Nie pożądaj żony bliźniego swego…”. Główny bohater po
chrześcijańsku dotrzymał się tego (trudno, żeby w jego przypadku było inaczej).
Jednak jego niby kochająca żona, która rzekomo nie potrzebuje tych „5 minut
spania w łóżku raz na tydzień”, bardzo szybko znajduje sobie obiekt seksualnego
rozładowania. No właśnie. W takim wypadku, co z tym Panem? To on tutaj ewidentnie nie słucha glinianych
tabliczek. Zapytacie pewnie: „Jaka zatem historia się za nim kryje?”. Już
odpowiadam: żadna. Mężczyzna wprowadzony jest do historii ot, tak, nie ma
żadnych ukrytych zamiarów, nie kryje w sobie żadnej uniwersalnej mądrości, a za
popełnione grzechy nie dotyka go żadna kara. Ktoś będzie bronił reżysera,
powie, że nie o to chodzi w produkcjach Kieślowskiego, powie, że: „Nie
znajdziemy w nich potępienia człowieka, choćby był antypatycznym mordercą. Taka
postawa nie oznacza jednak usprawiedliwienia czy akceptacji zła. Jest po prostu
próbą zrozumienia tego, który je popełnił, próbą poszukiwania w nim dobra”.
Zatem pojawia się kolejne pytanie: „Czy zrozumienie kochanka Hanki (bo tak
miała na imię bohaterka) i próba odnalezienia w nim dobra przyniesie oczekiwany
rezultat i rzuci nowe światło na sprawę?”. Już odpowiadam: nie. Bohater po
prostu traci kochankę, do której poczuł coś więcej, ale co z tego? Minie jakiś
czas, znajdzie sobie nową, może też zamężną i wszystko się powtórzy. No dobrze, a może to właśnie Hania jest tą, która
grzeszy i to na nią powinny padać reflektory? Już odpowiadam: nie. Mąż koniec
końców wybacza żonie, prawdopodobnie nawet zaadoptują razem dziecko. Dobro w
kobiecie? Rzeczywiście można takowe dostrzec. Ta nie chce mieć już nic
wspólnego z kochankiem, dosłownie wyprasza go ze swojego życia. Rachunek
sumienia i żal za grzechy – zaliczone. Jednak, historia ta niczego nie uczy i
równie dobrze pokazuje, że zdradzanie jest czymś normalnym i w porządku, jeśli
się później bardzo żałuje.
Mogę
się tylko domyślać, co Kieślowski chciał przekazać. Na pewno w charakterystyczny dla siebie sposób, chciał zagrać z widzem w emocjonalną
grę, w której każdy rzut kostką wykonywany będzie poza widokiem uczestników.
Jednak tym razem zabrakło mu tego przysłowiowego asa w rękawie, a jego kostce
zabrakło tej jednej szóstki do zwycięstwa. Tak jak wspominałem na początku,
naprawdę starałem się dostrzec w tym filmie coś, co mogło mi umknąć, co mogło
całkowicie zmienić mój sposób myślenia. Jednak prawda była cały czas przy mnie.
Temu dziełu Kieślowskiego zabrakło po prostu tego większego „czegoś”, co można
znaleźć w pozostałych produkcjach. Historia jest, w krótkich, żołnierskich
słowach, za prosta na tego właśnie reżysera. Dzięki Bogu, że Dekalog nie kończy
się na dziewięciu, bo to byłaby naprawdę źle postawiona kropka.
P. H.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz