Jak powszechnie wiadomo, wyobraźnia to skarb, który trzeba kontrolować. Można przekuć ją zarówno w sukces, jak i porażkę. Rzecz w tym, aby się nie w niej zbytnio nie zatracić. Łatwo popłynąć za daleko w szale weny i w efekcie końcowym wyjść na baśniopisarza lub ignoranta. Trzeba uważać szczególnie, gdy piszesz powieść historyczną, którą się dzisiaj zajmę. Należy wprowadzić każdy fakt i detal idealnie, w przeciwnym razie ludzie tacy jak ja już rozgrzewają paluszki, w poszukiwaniu niezgodności. Na szczęście Nicholas Bowling odrobił pracę domową na mocne cztery z plusem.
Wybaczcie mi to lekkie szyderstwo z autora, pora przejść do konkretów.
Okładka tej książki projektu Norberta Wencela jest dziełem sztuki, dzięki temu
trzymanie „Witchborn"w rękach jest po prostu estetycznie kojącym
doświadczeniem.
Zakupiłam tę powieść na tradycyjnym już polowaniu na dzieła. Wystarczyło
przeczytać broszurę, abym się zakochała. XVI - wieczny Londyn, czarownice,
starcie królowych - aż żal nie przeczytać. W wyniku mojego zachwytu byłam dość
niepewna, co jeżeli książka nie okaże się tak dobra, jak się spodziewałam? Pod
koniec jednak wyszła na coś podobnego do ostatniego sezonu „Carmen
Sandiego" - świetny początek i rozwinięcie wraz ze spektakularnie
rozczarowującym zakończeniem. Ale o tym później, gdyż czas na ogólny zarys
fabuły.
Nicholas Bowling w swoim dziele porusza dość trudny temat polowań na
czarownice. W czasach, w których została osadzona akcja „Witchborn" były
one bardzo powszechne i niosły śmierć wielu niewinnym osobom. Autor wykorzystał
ten motyw nie tylko do zarysowania problematyki i rozpoczęcia głównej linii
fabularnej, lecz również do zaznaczenia, w jakim ciemnogrodzie się
znajdujemy. Wczesna nowożytność odznaczała się zarówno chęcią do rozwoju,
jak i naleciałościami z przeszłości. W wielu przypadkach jest to zaznaczone dla
osób, które historią nie są aż tak zainteresowane. Uważam, że to dobre
posunięcie dla książki, która nie będzie pierwszą częścią trylogii lub serii, a
raczej dziełem dość krótkim (337 stron) - opisy są ciekawe, wzbogacają treść, a
przy tym wprowadzają klimat. Ten, tak niepowtarzalny przez inne książki autor
wykreował idealnie. Skupienie się na tej lekturze jest jak zanurzenie się w
głębokich wodach samej Tamizy. To jedna z tych książek, które przyprawiają o
zawroty głowy, gdy tylko spojrzysz na coś innego niż stronę. Sięgnij po „Witchborn",
a naprawdę doświadczysz egzystencji w ponurym Londynie za rządów Elżbiety I.
Postaci to już inna bajka. Główna bohaterka, Alyce to osierocona, tytułowa
córka czarownicy. Jej matka została spalona na stosie nie do końca słusznie,
ale również nie była bez winy. Alyce często wspomina, jak jej rodzicielka
odprawiała w lasach rytuały z innymi czarownicami, jak rozmawiała z duchami i
zaklinała zwierzęta. Wolałabym przeczytać też o tych obrzędach, niż tylko o
niekończącej się wycieczce po Londynie. Nie zrozumcie mnie źle - szybki rozwój
akcji jest potrzebny, tyle że umiejętności Alyce przez całą książkę ograniczają
się tylko do robienia europejskich lalek voodoo i niekontrolowanych wybuchów
mocy. Sama dziewczyna jest niesamowicie przewidywalna, nudna i zbyt ufna jak na
kogoś, kto w każdej chwili może zginąć w męczarniach. Nie wiem, czy to ja
cierpię na martwicę we wczuwaniu się w głównego bohatera, czy Alyce została
pozbawiona charakteru. Dziewczyna zdaje się zostawać gdzieś w tle, być tylko
pustą skorupą, odrywać rolę „oczu" dla czytelnika. Nicholas Bowling chyba
nie miał pomysłu na protagonistkę. Oprócz mdłej głównej bohaterki dostaliśmy
jeszcze szewczyka dratewkę w roli aktora, czyli Solomona. Jest on synem
czarownicy, która trafiła do szpitala dla obłąkanych. Ogółem wszyscy w tej
książce mają tragiczne backstory, ale nie o tym teraz. Solly to bohater o wiele
bardziej barwny od Alyce i to właśnie dzięki niemu spojrzałam na nią łagodniej.
Chłopak zostaje ukochanym naszej młodej czarownicy i muszę przyznać, że wątek
miłosny tych dwojga był uroczy. Autor zawarł w nim zarówno problematykę
hierarchii społecznej, relacji rozwijającej się poprzez wspólne przeżycia, jak
i niewinnego, młodzieńczego uczucia. Wszystkie uzasadnione i cierpliwie
wyczekane.
Na tym zagadnieniu mogłabym przejść do następnego tematu, ale nie skończyłam
jeszcze z postaciami drugoplanowymi. Większość z nich pojawia się i znika, ale
nie on. Panie, panowie, państwo, zróbcie przejście dla króla tej książki.
Lorenzo Vitali, twój lokalny włoski aptekarz.
Pozwólcie, że zacytuję wam ten piękny opis: „Signor Vitali był nie tyle
przystojny, co idealny [...]. Większość cudzoziemskich kupców miała śniade,
osmagane słońcem bądź niepogodą twarze, ale jego oblicze lśniło nieskazitelną
bielą, a broda i wąs były przycięte tak precyzyjnie, że wyglądały jak
narysowane ołówkiem. Kruczoczarne włosy opadały lśniącymi lokami na uszy."
Jak tu się nie zakochać? Signor to najbarwniejsza postać w całym
„Witchborn". Dodaje tej opowieści wigoru, jest o wiele bardziej energiczny
niż reszta bohaterów. Niestety, autor zdaje się nie lubić własnego tworu lub go
potępiać, bo Lorenzo został w pewnym stopniu przedstawiony jako uosobienie
ludzkich wad. Przykro mi, że został tak źle potraktowany, ale co autor miał na
myśli chyba już się nigdy nie dowiemy, gdyż jest to pierwsza i ostatnia część
„Witchborn".
Starcie królowych to najciekawszy wątek książki. Zarówno Elżbieta, jak i
Maria Stuart były posądzane o czary i nieślubne dzieci. Ta oś fabularna
prowadzi do zakończenia, które było zwrotem akcji, lecz również rozczarowaniem.
Alyce i Solomon z Raleighem wypływają do Nowego Świata zacząć nowe życie.
Ostateczne wydarzenia nie są może wyposażone w jakieś fajerwerki, ale nie było
tragicznie.
Nie najlepiej, nie najgorzej. Ale warto przeczytać, bo „Witchborn" ma
ten klimat, którego nigdy nie zapomnicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz