środa, 29 marca 2017

Zerwanie z zasadą decorum


Alberta Serry nie znałem, o Jean-Pierre Leaudzie jedynie słyszałem. Jak dobrze jest czasem iść do kina, nie kierując się nazwiskami znanych sobie reżyserów czy aktorów. O „Śmierci Ludwika XIV” przeczytałem w swoim magazynie związanym z kinem, pozycja ta okupywała przednie miejsca na zestawieniu „odkrycie roku 2016” wielu dziennikarzy. Zaintrygowany tą rekomendacją, tematyką, jak również sposobem wykonania (o tym za chwilę), udałem się na seans.

Katalończyk wykorzystuje personę Króla Słońce do stworzenia kina egzystencjalnego, zarys historyczny jest tutaj tylko pretekstem. Akcja filmu zaczyna się wraz z napisami początkowymi, w tle słyszymy toczący się wóz, następnie jeszcze tylko jedno ujęcie krajobrazu wraz z władcą i jego świtą,a później zostajemy na pewien sposób uwięzieni z królem w jego pokoju. Uwięzieni dlatego, że trudno odbiorcy nie asymilować się z umierającym. Serra swoimi zabiegami niemal każe widzowi przeżywać swoją własną chorobę. Na taki efekt składa się wiele czynników. Film nakręcony jest w konwencji slow cinema, co sprawia, że niemal każdy kadr wydaje się być malarskim dziełem. Kamera skupia się na powykrzywianej twarzy Leauda, ukazuje zafrasowanie bezradnych służących. Reżyser swoim filmem pragnie rozprawić się z władcami, ze stereotypem wybitnej, nieomylnej jednostki. Ludwik XIV poddany jest egalitaryzacji-jak każdy kim przywykł rządzić, zmaga się z problemem śmierci.Co gorsza, nawiązując do reportażu Hanny Krall pt. „Zdążyć przed Panem Bogiem” jest to śmierć nieestetyczna. Król Słońce jest tutaj co najwyżej spadającą gwiazdą, czy też Plutonem wykluczonym z naszego układu słonecznego.Uderzający jest tutaj kontrast polegający na zestawieniu trawionego przez gangrenę ciała z wystawnym dworem, bujnej peruki ze zmarszczoną twarzą. Wręcz śmieszy patetyczność zwyczajów, która napotyka na gnijącą nogę. Niech za przykład posłuży scena, w której to obudzony przez dolegliwości król budzi się w nocy intensywnie sapiąc i woła o wodę, zanim jednak ją dostanie mija sporo czasu, gdyż naczynie, w którym napój zaserwowano nie spełniało wymogów etykiety.  Leżący król niechlujnie pije ciecz z kryształowego kielicha, oblewając przy tym policzki. W filmie eksponowany jest pewien synkretyzm: sacrum i profanum, temat ordynarny wśród elity. Kolejnym aspektem jest sposób, w jaki Serra przykuwa naszą uwagę, ogniskując ją na Leaudzie. Oczywiście pomijając tutaj truizmy o umiejscowieniu go w środku kadru, chodzi tutaj o otoczkę. W filmie (poza jednym momentem) brak muzyki, idealna cisza, zakłócana naturalnie systematycznie przez dialogi, pozwala nam usłyszeć padający na zewnątrz deszcz czy hałasujące chrabąszcze. Skupiając się na otoczeniu „Śmierć…” jest niezwykle barokowa, abstrahując od faktu, że zainspirowana była XVII-wiecznym malarstwem. Skoro udało się ustalić, że pozycja ta oparta jest na dysonansie wypada powiedzieć, że temat jest precyzyjnie umieszczony w czasie; wspomniany kontrast widoczny na każdym kroku oraz motyw śmierci. To co najbardziej zapadło mi w pamięci to tykająca wskazówka zegara, przypominająca o ulotności czasu. Ten niuans wywołał na mnie ogromne wrażenie-wzbudził niepokój, przypominał o rychłej śmierci władcy oraz kazał zastanowić się nad własnym losem. W ostatniej scenie filmu, gdy Ludwik XIV skonał. Podczas przeprowadzania anatomicznych ekspertyz pada końcowe, puentujące zdanie „Następnym razem będziemy mogli zrobić więcej”. Jest to kolejny policzek w stronę rządzących-depatetyzacja poprzez rozkrojenie ciała, przewaga naukowej ciekawości nad ludzkimi łzami oraz wiadomość dla ordynarnych-gdy nasze źródło życia wyschnie, jedyne jakie zostanie to źródło doświadczenia.

Po seansie wyszedłem niespokojny, nie obejrzałem w ten piątkowy wieczór już żadnej innej premiery. Niech to stanowi najlepszą recenzję tego tylko pozornie statycznego kina.
                                                    J. Z.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz