czwartek, 13 października 2016

Wołyń wg Smarzowskiego

Wśród polskich kinomanów od dłuższego czasu występuje dostrzegalny dysonans w ocenie twórczości Wojciecha Smarzowskiego. Choć „Wesele” można bez wahania ogłosić niepodważalnym klasykiem polskiego kina i jednym z najlepszych polskich filmów XXI wieku, tak z jednoznaczną oceną kolejnych jego filmów następuje pewien dylemat- jedni uważają, że Smarzowskiego tak bardzo pochłonęła wizja brudnej, rozpustnej, ociekającej wódką, tytoniem i bezpruderyjnym seksem Polski, że jego kolejne dzieła cechowało znaczne przejaskrawienie i przesadny subiektywizm. Drudzy, natomiast, uważają, że reżyser jest diamentem polskiej szkoły filmowej, który stroni od rozmieniania swojej reputacji na drobne i niezłomnie pozostaje wierny własnej, naturalistycznej wizji Polski.


Dlatego też, po premierze „Drogówki” w 2013 roku, kiedy ogłoszono, że Smarzowski zajmie się reżyserią filmu zatytułowanego „Wołyń”, wywołało to niemałe poruszenie w całym polskim półświatku filmowym. Kontrowersyjny reżyser miałby stworzyć dzieło, którego fabuła miałaby poruszać tematykę, która wywołuje niemałą polemikę wśród polityków i jest długoletnim pretekstem do waśni na linii Polaków z Ukraińcami. Czy Smarzowski spełnił nadzieje, czy może i tym razem przekroczył granicę dobrego smaku?

„Wołyń” jest filmem opowiadającym o ludobójstwie dokonanym w latach 1943- 1944 przez nacjonalistów ukraińskich, przy aktywnym udziale ukraińskiej ludności wiejskiej, na mniejszości polskiej na terenach byłego województwa wołyńskiego. Warto nadmienić, że nie jest to film stricte historyczny- duża część historii jest opowiedziana przez pryzmat oczu młodej, polskiej wieśniaczki Zosi Głowackiej (debiut filmowy Michaliny Łubacz) i jej miłosnych wzlotów i upadków. Reszta obsady, poza wspomnianą Łubacz, rzec można, standardowa, jeśli chodzi filmy Smarzowskiego- jak zawsze wyborni Arkadiusz Jakubik i Jacek Braciak, który być może po „Wołyniu” zrewiduje swój pogląd*, czy niedoceniony, ale jakże charyzmatyczny Lech Dyblik. „Stara gwardia” Smarzowskiego spisała się na medal- w przeciwieństwie, niestety, do odtwórczyni głównej roli. Szybki rzut oka na którąkolwiek recenzję „Wołynia”  zareklamuje wam jej rolę w sposób zupełnie rozbieżny do mojej oceny- krytycy, jak i widzowie zdążyli już wygłosić rzeszę pochwalnych peanów na jej cześć. W mojej ocenie, postać Zosi jest jedynie niezbyt udanym nośnikiem w rękach reżysera, który pojawia się w zasadzie wszędzie tam, gdzie zawiązuje się akcja, tylko po to, by ją ukazać. Jako autonomiczna jednostka posiadająca swój zestaw zachowań, kwestii i poglądów- wypada miernie.

Przechodząc do samej historii, żeby dokonać rzetelnej i kompleksowej oceny fabuły, należy ją podzielić na trzy części: pierwsza, ukazująca czasy tuż przed rozpoczęciem wojny i sam jej początek- mamy tu do czynienia z dość długą sekwencją wesela młodej Polki z Ukraińcem (smakoszom kina może to przywieść na myśl początkową scenę z arcydzieła Michaela Camino „Łowca Jeleni”), podczas której możemy zaobserwować narastające antagonizmy pomiędzy polską i ukraińską ludnością wiejską. Godnym pochwalenia faktem jest to, iż reżyser ustrzega się tutaj jakiejkolwiek tendencyjności i ukazuje pogłębiającą się nienawiść wśród Ukraińców, jak i też wśród Polaków. Zgodność z prawdą historyczną będzie uskuteczniana tutaj do samego końca, co bez wątpienia jest bardzo mocną stroną tego filmu, zważywszy na to, w jak enigmatycznych okolicznościach odbyła się prawdziwa rzeź wołyńska i jak mało jest rzetelnych źródeł historycznych na jej temat.

Druga część historii zawartej w „Wołyniu” jest zarazem jej najdłuższą częścią, jak i najsłabszym punktem całego filmu. Zamierzeniem  Smarzowskiego było z pewnością ukazanie tutaj walnej części WWII na Kresach w pigułce. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to poszatkowane, niedokończone i miejscami kompletnie niezrozumiałe wątki- mamy tu w zasadzie próby ukazania wszystkiego, czym charakteryzowała się wojna na froncie wschodnim począwszy od najazdu Rosjan przez odbicie terenów kresowskich przez nazistów, na protekcji Żydów przez Polaków i powstaniu UPA** kończąc. Byłby to może niezły materiał na wysokobudżetowy serial, niestety nie na dwuipółgodzinny film. Oczywiście, z takim chaosem, z jakim tutaj mamy do czynienia ściśle wiąże się fatalny montaż, który miejscami wygląda wręcz amatorsko.

Przechodząc do meritum „Wołynia”, czyli samej rzezi, można by śmiało rzec, że reżyser podczas jej kręcenia powinien poczuć się jak ryba w wodzie- w końcu eskalacja brutalności, do jakiej doszło wtedy na Kresach przeszła już do miana legendy. Moją jedyną obawą dotyczącą scen mordów było to, że Smarzowski najzwyczajniej przesadzi tak, jak to zrobił podczas pierwszych 30 minut „Drogówki”. Obawy, na szczęście, okazały się niesłuszne-zawarty klimat podczas ostatnich  45 minut jest niebywały. Warto nadmienić, iż nie jest on stworzony na kanwie siekier krojących ludzkie ciało- główną rolę pełnią tutaj znakomita gra świateł, a także sam warsztat aktorów wchodzących w rolę ofiar- to nie ich lejąca się strumieniami krew, a krzyki i jęki cierpienia powoduje intensywny dreszcz emocji.

Najnowsze dzieło Wojciecha Smarzowskiego z pewnością nie jest filmem, który ustrzegł się kilku poważnych błędów. Poza tymi najpoważniejszymi, czyli spory miszmasz w scenariuszu, a także Michalinę Łubacz, która pełniła rolę blond- kłody, warto również wspomnieć o udźwiękowieniu kwestii wypowiadanych przez aktorów, które nadal jest poniżej wszelkiej krytyki, zważywszy na naleciałości ukraińskie w języku Polaków. Nie zaryzykowałbym jednak stwierdzenia, że podczas seansu poczułem zawód- raczej niedosyt. Oceniając „Wołyń” przez pryzmat kwestii technicznych, jego wykonania można odczuć spore zniesmaczenie. Jednak jako film historyczny- a przede wszystkim strumień świadomości kresowian, których to dotknęło i to przeżyli, bo to było fundamentalnym zamiarem tego filmu- wyszedł bez zarzutu.


** Ukraińska Armia Powstańcza

                                                                                                M. M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz