Sylwetkę Andrzeja Wajdy oceniać można dwojako. Widzom starszym
kojarzyć on się będzie przede wszystkim z dziełami takim jak „Danton,", „Kanał"
czy „Człowiek z żelaza". Natomiast odbiorcom, niech za ich przykład
posłużę ja, którzy w kinach zobaczyć
mogli filmy tendencyjne, takie jak „Katyń", „Wałęsa. Człowiek z
nadziei" czy teraz „Powidoki" zarysowuje się obraz artysty
wyjałowionego, pozbawionego polotu, robiącego wszystko szablonowo.
Niesprawiedliwym
byłoby ocenianie Wajdy tylko przez pryzmat jego najnowszej twórczości, jednak
należy być świadomym charakteru dzisiejszego społeczeństwa, jego krótkowzroczności
i braku refleksji. Trzeba też pamiętać jak bardzo nasze ostatnie czyny wpływają
na interpretację ogólną. Oczywistym jest, że każdy reżyser ma swoje wzloty i
upadki, każdemu przytrafić się może wpadka, jednak w przypadku jednego z
najpopularniejszych polskich reżyserów nietrudno zauważyć regres; od kina
moralizatorskiego po zaściankowe. Warto przytoczyć tutaj przemyślenia Quentina
Tarantiono,który ogłosił kiedyś, ze w swoim życiu zamierza stworzyć tylko 10
filmów, świadomy bowiem niszczycielskiego zębu czasu chce,aby świat zapamiętał
go w najlepszej formie.
Ostatnią pamiątką pozostawioną nam przez Wajdę, jest polski tegoroczny
kandydat do Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego (oh, jak słabo wygląda
on przy nominowanym, niemieckim „Toni Erdmann"). Film ten opowiada o
niezłomnym malarzu Władysławie Strzemińskim, który będąc wiernym swoim ideom,
staje się „persona non grata". Ta niezwykle smutna historia o człowieku,
który pozostaje niezłomny wobec raniącego ustroju powinna wzbudzać współczucie.
Przedstawiona okiem Wajdy wzbudza co najwyżej politowanie. W filmie nie ma
życia, a dialogi są niemiłosiernie sztuczne. Indolencja dialogów aż kłuje w
oczy, brzmią one jakby przeprowadzane były przez zaprogramowane roboty.
Dochodzi do pewnego paradoksu, ponieważ przedstawiając postać swego rodzaju
maksymalisty moralnego, osoby wyzwolonej, kierującej się własnym, subiektywnym
odczuciem, Wajda samemu odpycha nas od asymilacji z malarzem poprzez swoją
uwięzioną w schematach formę.
Opisując, wcielającego się w głównego bohatera, Bogusława Lindę, nie
można pominąć jego zachowania poza kadrem. Osławiony już wywiad dla amerykańskiej
telewizji, w którym to wyżej wymieniony określa scenariusz „Powidoków"
mianem, eufemistycznie mówiąc, wyjątkowo nieudanego, wzbudził oczywiście wiele
kontrowersji. Mnie jednak, po obejrzeniu filmu o Władysławie Strzemińskim,
wprawił w skonfundowanie. Abstrahując od mojej oceny całego wydarzenia
chciałbym skupić się na sednie. Gra najpopularniejszego polskiego aktora jest
mierna. Po prostu słaba (jakby powiedział to sam aktor). Linda wybitnie nie
przekonuje, jego monologi brzmią jakby były recytowane z kartki, brak w nich
pasji, która mogłaby nas przekonać o niezłomnym duchu artysty. Aparycja Lindy
implikuje nam, że najchętniej wyrzuciłby wszystkie farby przez okna, a z
szuflady wyciągnął pistolet, aby zagrać kolejny czarny charakter. Tutaj
napotykamy na kolejny zgrzyt przeszkadzający nam w percepcji filmu. Linda jest
jednowymiarowy, kojarzy nam machinalnie z gniewną postacią, którą wykreował w „Psach"
Pasikowskiego. Można winić widza za te automatyczne porównanie, jednak sam
aktor nie robi nic w kierunku zmiany takiego skojarzenia. Porównałbym to trochę
z symptomem Christopha Waltza, którego wirtuozeria w „Bękartach wojny"
zaczęła kłaść cień na jego kolejne występy z powodu niezaprzeczalnego
podobieństwa wśród kreacji bohaterów. Aktor musi być jak kameleon-
przystosowywać się do środowiska, w którym się znajduje. Doskonałym przykładem
takiego warsztatu może być Jake Gyllenhaal- wystarczy porównać jego aparycję w „Wolnym
strzelcu" i w „Do utraty sił".
Puentując, film zawodzi na całej linii- zarówno na poziomie aktorskim,
jak i scenariusza. Nie pomaga tutaj również muzyka, która, co prawda odpowiednio
dobrana, wywoływałaby empatię, jednak w koalicji z ekranowym marazmem jest
źródłem przytłoczenia poziomem lokowanego dzieła i pejoratywnych myśli na temat
osób zaangażowanych w proces tworzenia. W moim odczuciu jest to wielka szkoda,
którą de facto wyrządził sobie sam reżyser. Ubolewam, kiedy pomyślę sobie, iż
dawną twórczość Wajdy, nadrabiał będę w tyle głowy mając obraz nijakości,
zaprezentowany w „Powidokach".
J. Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz