Z pozoru przeciętny, letni,
spokojny poranek w Londynie. Na dwóch komisariatach położonych w dwóch różnych
dzielnicach dzwoni telefon. Dwie zdesperowane nieobecnością męża kobiety,
obydwie posiadające nazwisko Smith. Mąż obydwu z zawodu jest kierowcą taksówki,
a zarazem wysokim, błękitnookim i ponoć ociekającym seksapilem mężczyzną. Dwie
kobiety, dwa mieszkania, jedno nazwisko i jeden jedyny sprawca. Mało tego -
homoseksualny sąsiad, farmer handlujący ziemniakami, ponad sześćdziesięcioletni
letni inspektor - „kicia” i niedorzeczna
zakonnica. Jak to wszystko złożyć w całość? Gdzie tu jakakolwiek logika? Na te
pytania odpowiada nam Ray Cooney, swoją kapitalną i nie-Bagatelną sztuką
zatytułowaną „Mayday”, przedstawianą przez wybitny zespół aktorski.
Krakowska
„Bagatela” nie od dziś szczyci się uznaniem. Załoga odtwarzająca przedstawienia
na tejże scenie ma nie lada doświadczenie, nie tylko teatralne, ale i
telewizyjne, co bardzo dobrze wpływa na grę aktorską. Dzieło Cooneya to tylko
jedna z wielu gier, jednak swą treścią i humorem zasługuje na uznanie.
Historia
przesycona jest czasem mało ambitnymi, lecz zapadającymi w pamięć tekstami,
dość kontrowersyjnymi scenami i charakterystycznymi postaciami. Zawiła w swojej
fabule, niezrozumiana, skomplikowana w swym jestestwie, a zarazem tak prosta,
bagatelna i płytka. Ot, zwykła historia taksówkarza-bigamisty, który
zdesperowany próbuje ukryć swoje
podwójne życie, co wychodzi mu niestety żałośnie. Z drugiej zaś strony, z
pozoru trywialna opowieść nabiera głębi podczas jej oglądania i daje widzowi
wiele do myślenia. Mimo to jest dość drażniąca, a poniektóre zachowania
bohaterów wręcz irytujące, choć – trzeba przyznać – ciekawe. Ten właśnie
osobliwy paradoks sprawia, że widz obserwując przebieg akcji na scenie, pragnie
zostać dłużej i prześledzić zmagania bigamisty do końca. Co prawda bohaterowie
się gubią, błędnie interpretują wypowiedzi innych i dochodzą do omylnych
wniosków, ale sztuka swą absurdalnością może doprowadzić do euforii.
Gra
aktorska, jak już wcześniej pozwoliłam sobie wspomnieć, stoi na wysokim
poziomie. Dobór ról również jest jak najbardziej poprawny, nie można tutaj
niczego zarzucić. Zresztą, jak już na „Bagatelę” przystało – ten element zawsze
musi być idealny. Główna rola przypadła Łukaszowi Żurkowi, którego obecność na
deskach krakowskiego teatru ma charakter obecnie gościnny. Mimo tego, na scenie
zawsze wyciska z siebie siódme poty, nie tylko w „Mayday”, ale także „Szalonych
nożyczkach” czy „Skrzypku na dachu”. Zagrał on właśnie tego niesfornego
taksówkarza o nazwisku John Smith. Cóż można powiedzieć o jego wykonaniu?
Stuprocentowy profesjonalizm, oddanie sztuce i zapał, z jakim potrafił
chociażby skakać po kanapie czy przekomarzać się z inspektorami wyrażają więcej
niż tysiąc słów. Aktor zasługujący na uznanie, udziela się ponadto w radiu RMF
FM i jest poważanym piosenkarzem. Zaangażowanie i pasja, z jaką oddaje się
sztuce, nie są zatem naciągane czy sztuczne, a wręcz przeciwnie.
Oceniając
główne role, nie sposób przejść obojętnie koło dwóch pięknych żon jakże
zdesperowanego pana Smith. Jedną z nich – Barbarę Smith – zagrała Alina
Kamińska, drugą zaś – Mary Smith - została Katarzyna Litwin. Dwie tak różne i
niczego nieświadome kobiety, których łączy tylko jedno – fanatyczna miłość
wobec swojego cudownego męża. Na szczególną uwagę zasługuje jednak pani
Kamińska, która poprzez swoją grę zapadła w pamięci chyba każdego widza.
Słodka, dziecinna, szczupła kobieta, której nietypowa fizjognomia, tendencja do
histerii i nawyk używania piszczącego
głosu, którego normalni ludzie używają podczas zabaw z dziećmi lub zwierzętami…
wszystkie te elementy były zarazem tak frustrujące i po prostu zniechęcające,
że aż fantastyczne i konieczne do realizacji sztuki. Silnie zaznaczony
charakter, być może i niedojrzały, ale jednak nieprzeciętny, nadawał całemu
spektaklowi pewnej swoistej oryginalności. Nic tak nie irytowało jak pisk pani
Barbary Smith rozkazującej mężowi przyjście do łóżka, jednak było to zarazem
komiczne i – nie wiedzieć czemu – w tym przypadku naturalne, w miarę oswajania
się widza z ową postacią.
Reszta
obsady w postaci Bogdana Grzybowicza (Inspektor Troughton), Tadeusza Wieczorka
(Inspektor Porterhouse) oraz Macieja Słoty (Stanley Gardner) również nie
zawiodła swoją grą i spełniła swe role w jak najlepszy sposób, jednak
charaktery te nie były tak wyraźne. W tym miejscu jednak nie daruję sobie
pominąć jeszcze jednej, interesującej postaci, jaką był Bobby Franklin, w tym
przypadku grany przez Adama Szarka. Homoseksualny sąsiad Barbary z piętra
wyżej, z zawodu zajmujący się modą, wraz ze swoim „partnerem”, z którym to
zajmował mieszkanie. Niby nic dziwnego, w końcu w XXI wieku temat osób o innej
orientacji niźli heteroseksualizm nie jest niczym nowym. Kontrowersyjnym, ale
nie nowym. Owszem, postać sama w sobie nie zadziwia i nie budzi przerażenia,
jednak… fascynuje. Szarek włożył w swoją grę tyle uczucia, że wydaje się to być
niewiarygodne. Ruchy ciała, sposób mowy, składnia zdań, ogromna emocjonalność i
nieprzeciętne, charakterystyczne gesty wgniatają widza w siedzenie od początku.
Niesamowita gra i zupełne oddanie połączył z lekko przesadzonym obrazem
typowego, stereotypowego, homoseksualnego mężczyzny, co dało zaprawdę szokujący
efekt. Mimo tego, że jest to rola drugoplanowa, wręcz nieistotna w świetle tego
całego absurdu, zasługuje na większą uwagę.
Sztuka
autorstwa Raya Cooneya przełożona przez Elżbietę Woźniak i wyreżyserowana przez
Wojciecha Pokorę w krakowskiej „Bagateli” to pełny sprzeczności, ciężki do przełknięcia
spektakl, jednocześnie w pełni satysfakcjonujący odbiorców. Dramat ten jest na
tyle absurdalny, i wydaje się być nieprzemyślany, że zachwyca, śmieszy i żenuje
zarazem. Sposób, w jaki problem został przedstawiony jest sam w sobie genialny.
Aktorzy dobrani są idealnie, role swe spełniając właśnie tak, jak należy.
Scenografia przez swoją subtelność i nietuzinkowość osiąga najwyższe noty.
Sztuka przepełniona jest specyficznym poczuciem humoru, które nie każdemu może
przypaść do gustu, ale pozostaje zapamiętane jako swoisty element tego
przedstawienia. Całość, pełna sprzeczności i absurdu, wywołuje jednak u każdego
satysfakcjonujący, acz lekko sceptyczny uśmiech. Z pozoru prosta i nic nie
znacząca historia staje się komiczną i desperacką próbą udowodnienia samemu
sobie męstwa, zaradności i wyższości nad płcią piękną. Zresztą – żeby „Mayday”
zrozumieć, trzeba go po prostu obejrzeć.
A. S.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz