poniedziałek, 6 lutego 2017

Lawina absurdu

Z pozoru przeciętny, letni, spokojny poranek w Londynie. Na dwóch komisariatach położonych w dwóch różnych dzielnicach dzwoni telefon. Dwie zdesperowane nieobecnością męża kobiety, obydwie posiadające nazwisko Smith. Mąż obydwu z zawodu jest kierowcą taksówki, a zarazem wysokim, błękitnookim i ponoć ociekającym seksapilem mężczyzną. Dwie kobiety, dwa mieszkania, jedno nazwisko i jeden jedyny sprawca. Mało tego - homoseksualny sąsiad, farmer handlujący ziemniakami, ponad sześćdziesięcioletni  letni inspektor - „kicia” i niedorzeczna zakonnica. Jak to wszystko złożyć w całość? Gdzie tu jakakolwiek logika? Na te pytania odpowiada nam Ray Cooney, swoją kapitalną i nie-Bagatelną sztuką zatytułowaną „Mayday”, przedstawianą przez wybitny zespół aktorski.

        Krakowska „Bagatela” nie od dziś szczyci się uznaniem. Załoga odtwarzająca przedstawienia na tejże scenie ma nie lada doświadczenie, nie tylko teatralne, ale i telewizyjne, co bardzo dobrze wpływa na grę aktorską. Dzieło Cooneya to tylko jedna z wielu gier, jednak swą treścią i humorem zasługuje na uznanie.
      Historia przesycona jest czasem mało ambitnymi, lecz zapadającymi w pamięć tekstami, dość kontrowersyjnymi scenami i charakterystycznymi postaciami. Zawiła w swojej fabule, niezrozumiana, skomplikowana w swym jestestwie, a zarazem tak prosta, bagatelna i płytka. Ot, zwykła historia taksówkarza-bigamisty, który zdesperowany próbuje ukryć swoje podwójne życie, co wychodzi mu niestety żałośnie. Z drugiej zaś strony, z pozoru trywialna opowieść nabiera głębi podczas jej oglądania i daje widzowi wiele do myślenia. Mimo to jest dość drażniąca, a poniektóre zachowania bohaterów wręcz irytujące, choć – trzeba przyznać – ciekawe. Ten właśnie osobliwy paradoks sprawia, że widz obserwując przebieg akcji na scenie, pragnie zostać dłużej i prześledzić zmagania bigamisty do końca. Co prawda bohaterowie się gubią, błędnie interpretują wypowiedzi innych i dochodzą do omylnych wniosków, ale sztuka swą absurdalnością może doprowadzić do euforii.
       Gra aktorska, jak już wcześniej pozwoliłam sobie wspomnieć, stoi na wysokim poziomie. Dobór ról również jest jak najbardziej poprawny, nie można tutaj niczego zarzucić. Zresztą, jak już na „Bagatelę” przystało – ten element zawsze musi być idealny. Główna rola przypadła Łukaszowi Żurkowi, którego obecność na deskach krakowskiego teatru ma charakter obecnie gościnny. Mimo tego, na scenie zawsze wyciska z siebie siódme poty, nie tylko w „Mayday”, ale także „Szalonych nożyczkach” czy „Skrzypku na dachu”. Zagrał on właśnie tego niesfornego taksówkarza o nazwisku John Smith. Cóż można powiedzieć o jego wykonaniu? Stuprocentowy profesjonalizm, oddanie sztuce i zapał, z jakim potrafił chociażby skakać po kanapie czy przekomarzać się z inspektorami wyrażają więcej niż tysiąc słów. Aktor zasługujący na uznanie, udziela się ponadto w radiu RMF FM i jest poważanym piosenkarzem. Zaangażowanie i pasja, z jaką oddaje się sztuce, nie są zatem naciągane czy sztuczne, a wręcz przeciwnie.
       Oceniając główne role, nie sposób przejść obojętnie koło dwóch pięknych żon jakże zdesperowanego pana Smith. Jedną z nich – Barbarę Smith – zagrała Alina Kamińska, drugą zaś – Mary Smith - została Katarzyna Litwin. Dwie tak różne i niczego nieświadome kobiety, których łączy tylko jedno – fanatyczna miłość wobec swojego cudownego męża. Na szczególną uwagę zasługuje jednak pani Kamińska, która poprzez swoją grę zapadła w pamięci chyba każdego widza. Słodka, dziecinna, szczupła kobieta, której nietypowa fizjognomia, tendencja do histerii i nawyk  używania piszczącego głosu, którego normalni ludzie używają podczas zabaw z dziećmi lub zwierzętami… wszystkie te elementy były zarazem tak frustrujące i po prostu zniechęcające, że aż fantastyczne i konieczne do realizacji sztuki. Silnie zaznaczony charakter, być może i niedojrzały, ale jednak nieprzeciętny, nadawał całemu spektaklowi pewnej swoistej oryginalności. Nic tak nie irytowało jak pisk pani Barbary Smith rozkazującej mężowi przyjście do łóżka, jednak było to zarazem komiczne i – nie wiedzieć czemu – w tym przypadku naturalne, w miarę oswajania się widza z ową postacią.
      Reszta obsady w postaci Bogdana Grzybowicza (Inspektor Troughton), Tadeusza Wieczorka (Inspektor Porterhouse) oraz Macieja Słoty (Stanley Gardner) również nie zawiodła swoją grą i spełniła swe role w jak najlepszy sposób, jednak charaktery te nie były tak wyraźne. W tym miejscu jednak nie daruję sobie pominąć jeszcze jednej, interesującej postaci, jaką był Bobby Franklin, w tym przypadku grany przez Adama Szarka. Homoseksualny sąsiad Barbary z piętra wyżej, z zawodu zajmujący się modą, wraz ze swoim „partnerem”, z którym to zajmował mieszkanie. Niby nic dziwnego, w końcu w XXI wieku temat osób o innej orientacji niźli heteroseksualizm nie jest niczym nowym. Kontrowersyjnym, ale nie nowym. Owszem, postać sama w sobie nie zadziwia i nie budzi przerażenia, jednak… fascynuje. Szarek włożył w swoją grę tyle uczucia, że wydaje się to być niewiarygodne. Ruchy ciała, sposób mowy, składnia zdań, ogromna emocjonalność i nieprzeciętne, charakterystyczne gesty wgniatają widza w siedzenie od początku. Niesamowita gra i zupełne oddanie połączył z lekko przesadzonym obrazem typowego, stereotypowego, homoseksualnego mężczyzny, co dało zaprawdę szokujący efekt. Mimo tego, że jest to rola drugoplanowa, wręcz nieistotna w świetle tego całego absurdu, zasługuje na większą uwagę.

     Sztuka autorstwa Raya Cooneya przełożona przez Elżbietę Woźniak i wyreżyserowana przez Wojciecha Pokorę w krakowskiej „Bagateli” to pełny sprzeczności, ciężki do przełknięcia spektakl, jednocześnie w pełni satysfakcjonujący odbiorców. Dramat ten jest na tyle absurdalny, i wydaje się być nieprzemyślany, że zachwyca, śmieszy i żenuje zarazem. Sposób, w jaki problem został przedstawiony jest sam w sobie genialny. Aktorzy dobrani są idealnie, role swe spełniając właśnie tak, jak należy. Scenografia przez swoją subtelność i nietuzinkowość osiąga najwyższe noty. Sztuka przepełniona jest specyficznym poczuciem humoru, które nie każdemu może przypaść do gustu, ale pozostaje zapamiętane jako swoisty element tego przedstawienia. Całość, pełna sprzeczności i absurdu, wywołuje jednak u każdego satysfakcjonujący, acz lekko sceptyczny uśmiech. Z pozoru prosta i nic nie znacząca historia staje się komiczną i desperacką próbą udowodnienia samemu sobie męstwa, zaradności i wyższości nad płcią piękną. Zresztą – żeby „Mayday” zrozumieć, trzeba go po prostu obejrzeć.

                                        A. S.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz