środa, 10 października 2018

Świat odrealniony, czyli o nowej „Kotce na gorącym blaszanym dachu” Dariusza Starczewskiego


„Kotka na gorącym blaszanym dachu” to znany dramat Tennesseego Williamsa, wielokrotnie już wystawiany na scenie, a nawet ekranizowany, jednak zawsze we wzorcowo realistycznej konwencji. „Kotka…” Dariusza Starczewskiego mieści się gdzieś na pograniczu snu i jawy, będąc nowatorską wersją samej siebie. I tu rodzi się zasadnicze pytanie, czyli czy można całkowicie zmienić kierunek wystawiania bardzo znanej sztuki jednego z najwybitniejszych dramatopisarzy w USA i zrobić to dobrze? Okazuje się, że jak najbardziej.


„Kotka…” to wieczór z życia pewnej rodziny- jak się  okazuje, mającej swoje tajemnice i problemy. Swoje sześćdziesiąte piąte urodziny obchodzi Duży Tata – niewyobrażalnie bogaty właściciel plantacji. Cała rodzina jest obecna – syn Gooper, czyli prawnik wraz ze złośliwą żoną Mae oraz dziećmi (piątką, a szóste jest w drodze), drugi syn Brick z żoną Maggie oraz oczywiście Duża Mama, żona Dużego Taty. W trakcie tego jednego wieczoru wychodzą na jaw rodzinne skandale, skrywane skrzętnie tajemnice i – co najważniejsze – prawda o nich samych.

Pierwszy akt to rozległy i złożony dialog między Brickiem, byłym piłkarzem, obecnie alkoholikiem w sile nałogu a jego żoną Margaret (Maggie), czyli tytułową kotką. Duet Magdaleny Walach i Kosmy Szymana zasługuje przede wszystkim na pochwałę jego żeńskiej strony – aktorka jest powabna, seksowna i roznamiętniona, a kiedy trzeba w mgnieniu oka staje się załamana i zraniona. Rola Kosmy Szymana tak naprawdę nie pozwoliła mu się wykazać na scenie, jego postać głównie odpowiada półsłówkami lub sięga po kolejną szklankę z wyimaginowanym drinkiem. Jednak trzeba przyznać, że gadulstwo kotki oraz mrukliwość Bricka bardzo dobrze się uzupełniają i grają na scenie jak należy.  Świetnie jest tu ukazana ich niezdrowa relacja, w której Brick jest nieczuły i obojętny wobec żony, a ta mimo wszystko dalej go kocha, nie chce nawet myśleć o odejściu od niego. Kolejnym plusem był tu też niepominięty (jak w ekranizacji) wątek homoseksualny, dzięki któremu relacja małżeństwa stała się jeszcze bardziej skomplikowana i głębsza. Inaczej to ma się w akcie drugim, gdy na scenie zamiast Maggie pojawia się głowa rodziny – Duży Tata, grany przez Pawła Sanakiewicza, który uważa (słowo klucz), że jest zupełnie zdrowy po ciężkiej chorobie. Zaczyna się kolejny długi dialog, a właściwie monolog, lecz tym razem między ojcem i synem. Sanakiewicz jest tu absolutnie znakomity, gra niesamowicie ekspresywnie, ma łatwość w wyrażaniu głębszych emocji. Jego postać opowiada tutaj historię swojego życia, chce też odwieść syna od nałogu. W końcu wychodzi na jaw największa tajemnica – rzekome zdrowie Dużego Taty było kłamstwem. Właśnie wtedy, gdy kończy się drugi, a zaczyna trzeci akt- Duży Tata schodzi ze sceny i już się nie pojawia. Tym razem obecna jest cała rodzina, kiedy to wszyscy wspominają wydarzenia wieczoru, ujawnia się fałszywość i dwulicowość niektórych jej członków. Epilog jest już tylko krótkim dialogiem Bricka i Maggie, która wciąż ma nadzieję na ponowne zakwitnięcie miłości pomiędzy nią a mężem. Ten zbywa jej zapewnienia miłości i oddania, odpowiadając krótkim „Czy to nie byłoby zabawne, gdyby to była prawda?”, tym samym powtarzając wcześniejsze słowa ojca do swojej żony – mimo, że obaj się różnią, pokazuje to jak bardzo są do siebie podobni pod niektórymi względami, bardziej niż by tego chcieli.

 „Kotka…” Starczewskiego to także Kotka inna niż wszystkie, bo niby to kot, ale jednak na cztery łapy nie spada, tylko lata gdzieś w kosmicznej przestrzeni − Starczewski, choć w swoim spektaklu zawiera oryginalną fabułę z dzieła Williamsa, operuje umownością, metaforami, symboliką. Scenografia przygotowana przez Urszulę Czernicką jest surowa i zimna, budzi w widzu dziwne uczucie niepokoju, które tylko potęguje psychodeliczna muzyka Mateusza Kobiałki, a wszystko to jeszcze bardziej uwydatnia pewna istotna część spektaklu – gdy rozgrywają się dialogi między głównymi bohaterami, reszta obsady w większym czy mniejszym składzie stanowi dla nich tło. Nie są oni widoczni ani słyszalni dla rozmawiających postaci, jednak wciąż są obecni. Czasami tylko stoją nieruchomo i patrzą w jeden punkt, niekiedy powtarzają cyklicznie swoje czynności. Jest to nic innego jak ukłon reżysera w stronę didaskaliów (wskazówki pisarza dla wystawiających dramat). Starczewski bardzo mocno opiera na nich swój spektakl, skupia się na jak najlepszym pokazaniu na scenie psychologicznego aspektu tej sztuki.

Ciekawym zabiegiem jest to, że reżysera nie tak do końca obchodzi historia rozgrywająca się na scenie. Jest dla niego bardzo ważna, stanowi główną oś w sztuce, ale mimo wszystko miejscami schodzi na dalszy plan, właśnie przez didaskalia, które mówią więcej niż tylko w tekście głównym, gdzie mamy jedynie historię pewnej rodziny. Jest to świetnie posunięcie, ponieważ film nie zawsze może sobie pozwolić na takie zabiegi, w przeciwieństwie do teatru, który wydaje się być tworem bardziej do tego przeznaczonym. Tekst poboczny zawiera przeżycia psychologiczne Margaret (można doszukiwać się jej obrzydzenia do reszty rodziny, nieufności, strachu), które dodają sztuce głębszego znaczenia, przekazują nam po prostu więcej.

„Kotka na gorącym blaszanym dachu” Starczewskiego to naprawdę nietypowa wersja tej sztuki – mówi się, że taka jakiej by chciał Tennessee Williams. Im dłużej chce się o niej piać, tym bardziej wymyka się jakimkolwiek schematom recenzenckim – bo to jedna z tych sztuk, nieulegających kategoryzowaniu, jedna z tych, która nie pozostawia tylko łez wzruszenia czy śmiechu, czy nawet poczucia zobaczenia czegoś dobrego. Jedna z tych, które zostają w nas odrobinę dłużej niż inne, skłaniająca do pewnej refleksji i przemyśleń.


                                                                                                               E. B.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz