poniedziałek, 31 maja 2021

„Daily soup” - zwyczajny pomysł, nadzwyczajne wykonanie!

 

        Problemy z komunikacją w rodzinie. Temat, który jest chyba dla większości z nas znany aż za dobrze, czy to z własnych doświadczeń, czy z pokaźnej liczby serialowych „tasiemców” transmitowanych w telewizji. W przeciwieństwie do komercyjnych tytułów o tej tematyce, w „Daily soup” nie znajdziemy wesołej ścieżki dźwiękowej, jasnego radosnego światła i lokowania produktów ( nielicząc Stasinej wzmianki o cukierkach Kasztankach), jednak charakterystyczny dla motywu rodziny humor pozostaje.

        Z tym, że za nim kryje się coś więcej. Chociaż, w tym przypadku sformułowanie „kryje się” może nie być najtrafniejsze, bo tragizm tej sztuki przebija się na pierwszy plan.  Gabriela Muskała, która wraz z Moniką Muskałą są autorkami tego dramatu, powiedziała, że jest to „lekkostrawna sztuka, o ciężkim trawieniu życia”.  Szczerze mówiąc, ja odniosłem inne wrażenie. Dla mnie więcej tu tragizmu niż komizmu, a słowa: „lekkostrawna sztuka o ciężkim trawieniu życia”, bardziej pasowałyby, do na przykład „Rodzinki.pl”. Może zamysł był inny, jednak reżyseria Małgorzaty Bogajewskiej, udźwiękowienie Małgorzaty Witowskiej Wrzeszcz i Macieja Rybickiego oraz przede wszystkim znakomita gra aktorska Danuty Szaflarskiej, Haliny Skoczyńskiej, Janusza Gajosa oraz Anny Grycewicz sprawiły, że produkcja ta stała się ambitniejsza. Podczas, gdy seriale komediowe pokazują kłótnie w rodzinie na zasadzie skeczy, to znaczy mama ma pretensje do synka, synek odpowiada zabawną ripostą, a później na odwrót – morał: „Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie” i puenta serialu: każdy ma takie problemy i to jest normalne, więc nie musicie nic zmieniać, nie dogadujcie się dalej, po prostu zaakceptujcie fakt, że się nie dogadujecie i cieszcie się z życia (trochę mnie poniosło, ale chodzi o seriale, które są robione stricte pod zarabianie na publiczności, która chcę się trochę „odmóżdżyć” po pracy i oprócz elementów humorystycznych w zasadzie nie zawierają treści –  nie mówię, że to źle, takie produkcję również mogą być dobre i również są potrzebne ), to w „Daily soup” sytuacja wygląda inaczej. Dialogi są niby o tym samym, pojawiają się te same wyświechtane powiedzenia w stylu: „Znowu się zamyka w tym pokoju!”, a jednak jest to pokazane w taki sposób, że zamiast się śmiać: „Cha cha! Skąd ja to znam!”, to „krew mnie zalewa”, że włączyłem spektakl, z nadzieją, że ucieknę od rzeczywistości, a tymczasem dostaję to, co było wczoraj, jest dzisiaj i czeka mnie jutro – jak górnik, który po kilku godzinach machania kilofem, włącza telewizor, a w nim film o trudnościach pracy w kopalni.

            Nagroda dla najbardziej irytującej postaci trafia do granej przez Halinę Skoczyńską Stasi. Oczywiście  taka miała być ta postać, więc jest to komplement, ale każde wypowiedziane przez nią słowo powodowało, że chciałem zapaść się pod ziemię, a ponieważ jest gadatliwa to, to uczucie towarzyszyło mi niemal przez cały spektakl. Danuta Szaflarska stanęła na wysokości zadania, wcielając się w postać energicznej, lecz infantylnej i nieświadomej, co się wokół dzieje, babci. Za pomocą swojego zagubienia odwraca naszą uwagę od zaciekłych sprzeczek między małżonkami, dając nam chwilę wytchnienia, jednak tym samym nasilając spór męża i żony.  Janusz Gajos świetnie rozwijał postać. Zmęczony, sfrustrowany domową rutyną ojciec zaciska zęby i próbuje przetrwać paplaninę swojej żony i nieporadność teściowej, od czasu do czasu dogadując jednej czy drugiej. Jednak z czasem, gdy denerwujące aspekty życia rodzinnego się nasilają i dochodzi do tego zmartwienie o córkę, wybucha. Jego ruchy stają się przesadnie wyraziste, słowa agresywnie artykułowane, co pokazuje jego szał. Anna Grycewicz ukazuje się nam jako główna poszkodowana. Jej bohaterka, ciągle dostaje agresywne pytania, na które nie pozwalają jej odpowiedzieć. Gdy ona ma jakieś pytanie lub chce coś opowiedzieć, nikt jej nie słucha. Co jakiś czas próbuje wejść z jakimś członkiem rodziny w konwersację, jednak zawsze kończy się to niepowodzeniem i jej wyraz twarzy nabiera odcienia  rezygnacji.  W końcu z kim ma rozmawiać? Z matką, która dużo mówi, ale ma problemy ze słuchaniem? Z ojcem, który albo nie chce rozmawiać, albo się wścieka? Czy z babcią, która, nie wie co się dzieje i mówi tylko o swoim zmarłym mężu? Córka jest tutaj postacią tragiczną. Pomimo tego, że ma prawie 30 lat, traktowana jest jak małe dziecko i tkwi w centrum toksyczności rodziny. Niby rodzina chce ją trzymać bardzo blisko siebie, a jednak swoją postawą odpycha ją od siebie za wszelką cenę.

            Najciekawszy jest moment kulminacyjny. Córka toczy wewnętrzną walkę na placu zabaw. Przypomina sobie wszystkie przegrane utarczki słowne i kłótnie. Słyszy matkę, toczącą zaciekłą walkę z ojcem, o rzeczy, które tak naprawdę są drobnostkami. Kręci się z nimi na karuzeli. Co może symbolizować, że ma przez nich zawroty głowy. Przyjmuję bowiem, że jest to czysto symboliczna scena, i zarówno ojciec, jak i matka to są jej wyobrażenia, zaś plac zabaw to miejsce, gdzie może przebywać w odosobnieniu i się uspokoić, pomyśleć. Prawdopodobnie, to miejsce wiąże się jej z przyjemnymi wspomnieniami z dzieciństwa i przychodzi tu zawsze, gdy przechodzi kryzys lub ma ważną decyzję do podjęcia. Może zastanawia się, co zrobić. Czy dalej tkwić po uszy w toksycznych relacjach? Czy może, wyjechać i żyć z wyrzutami sumienia, że zostawiła na pastwę losu matkę i ojca, ludzi którzy ją wychowali, ludzi którzy ją kochają? Żadne z rozwiązań nie wydaje się dobre. Jedyną nadzieją może być jakaś rodzinna terapia, nauczenie się rozmowy, i patrzenie na świat również ze strony drugiego człowieka. Jednak w takiej sytuacji, każdy musiałby tego chcieć, każdy by musiał włożyć w to wysiłek, a osobiście trudno mi sobie wyobrazić, żeby ojciec podszedł do tematu z zaangażowaniem. Powiedziałby pewnie, że to jakieś „bzdety” i on nie ma żadnych problemów i nie będzie marnował swojego cennego czasu, bo jest ponad tym. Zatem sytuacja wygląda dość tragicznie i jeżeli każdy z członków rodzinny nie zacznie zauważać błędów u siebie, zamiast ciągłego wytykania ich innym, to nie wróżę im nic dobrego. Z racji, że ojciec i matka raczej nie są skłonni do poważnej, wewnętrznej analizy siebie samych, to musiałoby nastąpić jakieś ważne wydarzenie życiowe, które by ich do tych przemyśleń zmusiło. Takie wydarzenie ma miejsce. Jest to finałowa scena, w której babcia umiera. Bardzo dobra, dramatyczna scena zostawia nas z przemyśleniami. Co będzie dalej? Czy sięgając dna rodzina, zdoła się od niego odbić? Czy  może poskutkuje to całkowitym rozpadem familii?  To zależy już od tego jakie wnioski wyciągną i czy w ogóle jakieś wyciągną. Jest jednak nadzieja, bo śmierć bliskich często skłania nas do przemyśleń.

            Podsumowując, z dość prostego i niezbyt oryginalnego pomysłu udało się, zrobić sztukę, która ma głębie. Na tę głębię składa się między innymi godna zachwytu indywidualna praca aktorów, którzy do swoich „linijek” wplatali wszelkiego rodzaju nieoczywiste niuanse, ale również ludzi odpowiedzialnych za oświetlenie czy muzykę. Te dwa elementy budowały klimat, pomagały osiągnąć odpowiedni nastrój. Oczywiście, nie udałoby się to wszystko bez reżyserki, którą w szczególności należy pochwalić za wizję sceny kulminacyjnej. Spektakl z czystym sumieniem polecam, jednak dla osób, które będą w nim szukały jedynie odprężenia i rozrywki nie jest to najlepszy wybór. Myślę, że warto go obejrzeć, mając stosunkowo „świeży” umysł.

 

                                                                                            Ł. T.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz