czwartek, 16 czerwca 2022

Witchborn

 

Jak powszechnie wiadomo, wyobraźnia to skarb, który trzeba kontrolować. Można przekuć ją zarówno w sukces, jak i porażkę. Rzecz w tym, aby się nie w niej zbytnio nie zatracić. Łatwo popłynąć za daleko w szale weny i w efekcie końcowym wyjść na baśniopisarza lub ignoranta. Trzeba uważać szczególnie, gdy piszesz powieść historyczną, którą się dzisiaj zajmę. Należy wprowadzić każdy fakt i detal idealnie, w przeciwnym razie ludzie tacy jak ja już rozgrzewają paluszki, w poszukiwaniu niezgodności. Na szczęście Nicholas Bowling odrobił pracę domową na mocne cztery z plusem.

Wybaczcie mi to lekkie szyderstwo z autora, pora przejść do konkretów. Okładka tej książki projektu Norberta Wencela jest dziełem sztuki, dzięki temu trzymanie „Witchborn"w rękach jest po prostu estetycznie kojącym doświadczeniem.

Zakupiłam tę powieść na tradycyjnym już polowaniu na dzieła. Wystarczyło przeczytać broszurę, abym się zakochała. XVI - wieczny Londyn, czarownice, starcie królowych - aż żal nie przeczytać. W wyniku mojego zachwytu byłam dość niepewna, co jeżeli książka nie okaże się tak dobra, jak się spodziewałam? Pod koniec jednak wyszła na coś podobnego do ostatniego sezonu „Carmen Sandiego" - świetny początek i rozwinięcie wraz ze spektakularnie rozczarowującym zakończeniem. Ale o tym później, gdyż czas na ogólny zarys fabuły.

Nicholas Bowling w swoim dziele porusza dość trudny temat polowań na czarownice. W czasach, w których została osadzona akcja „Witchborn" były one bardzo powszechne i niosły śmierć wielu niewinnym osobom. Autor wykorzystał ten motyw nie tylko do zarysowania problematyki i rozpoczęcia głównej linii fabularnej, lecz również do zaznaczenia, w jakim ciemnogrodzie się znajdujemy.  Wczesna nowożytność odznaczała się zarówno chęcią do rozwoju, jak i naleciałościami z przeszłości. W wielu przypadkach jest to zaznaczone dla osób, które historią nie są aż tak zainteresowane.  Uważam, że to dobre posunięcie dla książki, która nie będzie pierwszą częścią trylogii lub serii, a raczej dziełem dość krótkim (337 stron) - opisy są ciekawe, wzbogacają treść, a przy tym wprowadzają klimat. Ten, tak niepowtarzalny przez inne książki autor wykreował idealnie. Skupienie się na tej lekturze jest jak zanurzenie się w głębokich wodach samej Tamizy. To jedna z tych książek, które przyprawiają o zawroty głowy, gdy tylko spojrzysz na coś innego niż stronę. Sięgnij po „Witchborn", a naprawdę doświadczysz egzystencji w ponurym Londynie za rządów Elżbiety I.

Postaci to już inna bajka. Główna bohaterka, Alyce to osierocona, tytułowa córka czarownicy. Jej matka została spalona na stosie nie do końca słusznie, ale również nie była bez winy. Alyce często wspomina, jak jej rodzicielka odprawiała w lasach rytuały z innymi czarownicami, jak rozmawiała z duchami i zaklinała zwierzęta. Wolałabym przeczytać też o tych obrzędach, niż tylko o niekończącej się wycieczce po Londynie. Nie zrozumcie mnie źle - szybki rozwój akcji jest potrzebny, tyle że umiejętności Alyce przez całą książkę ograniczają się tylko do robienia europejskich lalek voodoo i niekontrolowanych wybuchów mocy. Sama dziewczyna jest niesamowicie przewidywalna, nudna i zbyt ufna jak na kogoś, kto w każdej chwili może zginąć w męczarniach. Nie wiem, czy to ja cierpię na martwicę we wczuwaniu się w głównego bohatera, czy Alyce została pozbawiona charakteru. Dziewczyna zdaje się zostawać gdzieś w tle, być tylko pustą skorupą, odrywać rolę „oczu" dla czytelnika. Nicholas Bowling chyba nie miał pomysłu na protagonistkę. Oprócz mdłej głównej bohaterki dostaliśmy jeszcze szewczyka dratewkę w roli aktora, czyli Solomona. Jest on synem czarownicy, która trafiła do szpitala dla obłąkanych. Ogółem wszyscy w tej książce mają tragiczne backstory, ale nie o tym teraz. Solly to bohater o wiele bardziej barwny od Alyce i to właśnie dzięki niemu spojrzałam na nią łagodniej. Chłopak zostaje ukochanym naszej młodej czarownicy i muszę przyznać, że wątek miłosny tych dwojga był uroczy. Autor zawarł w nim zarówno problematykę hierarchii społecznej, relacji rozwijającej się poprzez wspólne przeżycia, jak i niewinnego, młodzieńczego uczucia. Wszystkie uzasadnione i cierpliwie wyczekane.

Na tym zagadnieniu mogłabym przejść do następnego tematu, ale nie skończyłam jeszcze z postaciami drugoplanowymi. Większość z nich pojawia się i znika, ale nie on. Panie, panowie, państwo, zróbcie przejście dla króla tej książki.

Lorenzo Vitali, twój lokalny włoski aptekarz.

Pozwólcie, że zacytuję wam ten piękny opis: „Signor Vitali był nie tyle przystojny, co idealny [...]. Większość cudzoziemskich kupców miała śniade, osmagane słońcem bądź niepogodą twarze, ale jego oblicze lśniło nieskazitelną bielą, a broda i wąs były przycięte tak precyzyjnie, że wyglądały jak narysowane ołówkiem. Kruczoczarne włosy opadały lśniącymi lokami na uszy." Jak tu się nie zakochać? Signor to najbarwniejsza postać w całym „Witchborn". Dodaje tej opowieści wigoru, jest o wiele bardziej energiczny niż reszta bohaterów. Niestety, autor zdaje się nie lubić własnego tworu lub go potępiać, bo Lorenzo został w pewnym stopniu przedstawiony jako uosobienie ludzkich wad. Przykro mi, że został tak źle potraktowany, ale co autor miał na myśli chyba już się nigdy nie dowiemy, gdyż jest to pierwsza i ostatnia część „Witchborn".

Starcie królowych to najciekawszy wątek książki. Zarówno Elżbieta, jak i Maria Stuart były posądzane o czary i nieślubne dzieci. Ta oś fabularna prowadzi do zakończenia, które było zwrotem akcji, lecz również rozczarowaniem. Alyce i Solomon z Raleighem wypływają do Nowego Świata zacząć nowe życie. Ostateczne wydarzenia nie są może wyposażone w jakieś fajerwerki, ale nie było tragicznie.

Nie najlepiej, nie najgorzej. Ale warto przeczytać, bo „Witchborn" ma ten klimat, którego nigdy nie zapomnicie.

 

                                                                                                                 O. K.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz