środa, 29 grudnia 2021

Postapokaliptyczne fantasy

 

„Brałem do ręki bez najmniejszych oczekiwań, a odkładałem z poczuciem, że dostałem więcej, niż należało się spodziewać. [...] - Young Adult Hollywood.
W stu procentach zgadzam się ze słowami powyżej. Gdy moja zaufana bilbliotekarka postawiła przede mną postapokaliptyczne fantasy, myślałam, że sobie ze mnie dworuje - zna mnie bowiem dosyć dobrze i wie, że jestem sceptycznie nastawiona do tego gatunku. Ta jednak wcisnęła mi w ręce trzy średniej grubości tomy i dodała z uśmiechem, abym dała im szansę.



Właśnie dzięki tej decyzji przekonałam się do fantastyki urban, przysięgam, że będę dziękować jej za to do końca świata, a przynajmniej tego spowodowanego przez anioły.
Na światowym rynku książek z motywem apokalipsy mamy już parę perełek, takich jak „Metro: 2033" czy słynne „Igrzyska Śmierci". W wielu z nich prowodyr obierają nastoletnie główne bohaterki, na przykład Katniss czy Thomas. Również Susan Ee, autorka trylogii Angelfall dołożyła się do tej gromadki.
Pierwszą część wzięłam do ręki bez entuzjazmu, przekonana, że będzie to przeinaczone czytadło, że autorka pozmienia parę rzeczy i osiądzie na laurach, przekonana, że odwaliła kawał dobrej roboty.
Głęboko załamałam się, gdy zorientowałam się, że Angelfall napisane jest w czasie teraźniejszym, to znaczy, że zamiast „odwróciłam się" było „odwracam się". Okazało się, że zupełnie niesłusznie, do czego teraz przejdę.

Gdybym była wykładowcą na jakimś uniwersytecie, wszystkim, którzy chcieliby napisać książkę o tematyce postapokaliptycznej gorąco zalecałabym narrację pierwszoosobową w czasie teraźniejszym. Pozwala to na utożsamienie się z bohaterem, przeżycie opowieści dwa razy mocniej i intensywniej. Działa to tak, jak gdybyśmy my przetrwali legendarny koniec świata i teraz opowiadali o swym dziedzictwie nowemu pokoleniu ludzkości. Niesamowity sposób prowadzenia powieści, autorce należą się za to duże brawa - wciągnęła mnie w zdemolowaną Kalifornię na parę ładnych godzin, a to nie lada wyczyn.

Czas na odrobinę gadaniny o głównych postaciach. Pierwszą z nich jest Penryn Young, siedemnastolatka, której udało się nie zginąć podczas Wielkiego Ataku.
Życie dziewczyny nigdy nie było kolorowe - ojciec opuścił ją dawno temu, zmuszając do przejęcia obowiązków. Penryn przez długie lata zajmuje się Paige - swoją siedmioletnią, niepełnosprawną siostrą. Ostatnim członkiem tej nieszczęśliwej rodziny jest cierpiąca na schizofrenię matka, która niestety nie ma w książkach nadanego imienia.
Penryn wyzbyta jest sztucznego heroizmu - wyglada zwyczajnie, nie unosi się swoją osobą, jest bardzo skromna. W trylogii nie ustrzeżemy zachowania typu „jestem przyzwyczajona do trudu, nie straszne mi już nic", dziewczyna pomimo trudniej sytuacji życiowej nie przyjmuje postawy twardej, nieustępliwej hetery, wręcz przeciwnie - czasem użala się nad własnym losem, zachowuje jak normalna nastolatka, gotowa uczynić kogoś winowajcą swego cierpienia. Postacią oskarżaną najczęściej jest matka, swoją drogą ciekawy, rzadko spotykany typ bohatera. Wszystko jest w niej sprzeczne, raz wydaje się kochać swe córki, raz skrajnie ich nienawidzić, w jednej chwili być normalną kobietą, w drugiej widzącą demony, obłąkaną wariatką. Autorka rzuciła światło na dzieci dotknięte problemem nieobliczalnych rodziców, druga część trylogii, czyli „Penryn i Świat Po" zadedykowana jest czytelnikom z trudną sytuacją rodzinną.

Pora na Rafaela, zwanego zdrobniale Raffe. Jest on archaniołem, byłym dowódcą Obserwatorów - elitarnej grupy anielskich wojowników, oraz oczywiście obiektem westchnień głównej bohaterki. I uwaga, uwaga - byłam w stu procentach pewna, ze okaże się on wyidealizowanym herosem, idyllicznym Garym Sue. Okazało się, że w swych spekulacjach pomyliłam się po raz kolejny.
Autorka cały czas wciska nam opisy jego wyglądu, tego jak jego czarne włosy pięknie lśnią w słońcu San Francisco, o tym jaki jest wspaniale umięśniony i przystojny. Nie mogę jej za to winić, stworzyła naprawdę dobrą aparycję Raffego a w dodatku zostawiła coś od siebie - możemy wyobrazić sobie samemu piękną twarz anioła. Rafael, podobnie jak Penryn także popełnia błędy, nie zawsze wygrywa i triumfuje. Ma trudny charakter, jest sarkastyczny, niemiły i czasem ma skłonności do „dramowania", ale czy tylko mi wydaje się, że przystojni protagoniści zawsze tak mają? W każdym razie mamy romansik, przyjemny, rozwijający się dzięki wspólnemu cierpieniu i niosący ze sobą sojusz aniołów i ludzi.
Kolejny plus dla autorki za klimat postapokaliptycznego świata. Susan zgrabnie wepchnęła do opowieści instytucje takie jak terytoria gangów, obóz rebeliantów Abidiasza czy nawet czarny rynek części ciał aniołów. Penryn spotyka na swej drodze wielu ludzi których ocenia, spekuluje kim mogliby być przed Atakiem.

Wadą trylogii okazało się jednak przedobrzenie Otchłani. Piekło opisane zostało bardzo dziwacznie, wiem, że każdy wyobraża je sobie inaczej, ale autorka nawaliła tam tyle straszydeł i maszkar, że staje się to uciążliwe, nie ma w nim ani kszty tajemnicy. Ogółem Susan Ee względem Otchłani i istot z nią związanych trochę pokręciła. O ile sam Bóg wspomniany jest tylko parę razy, tak autorka nie bała się wyłowić  z morza wielogłowego potwora z liczbą 666 na czołach. Pomieszanie z poplątaniem.
Książka nie dla ludzi o słabych nerwach, jest dość brutalna i makabryczna.
Na podstawie trylogii ma zostać nakręcony film.
Czujesz niedosyt po innych urban  fantasy? Przeczytaj Angelfall!


                                            O.K.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz